I znowu tragiczna kumulacja, nie dość, że zmarł teść przyjaciela to na dodatek zmarł ojciec jego żony. Od kilku miesięcy na OIOMie, jednak okoliczności samej śmierci niestandardowe. Co najmniej od półtora miesiąca nieprzytomny, z podejrzeniem śmierci mózgowej, podłączone sztuczne płuco, sztuczne jelito (czy jak to się nazywa). I nagle, ni z tego ni z owego, odzyskuje świadomość. Kontakt wzrokowy z dziećmi, ruchy palcami… I wówczas wydarzyło się najgorsze. Rodzina wzięła się za wspólne odmawianie koronki. Dopiero przy końcu, ktoś sobie przypomniał, że przecież ojciec całe życie hołubił nie koronkę a różaniec! Natychmiast próbowano naprawić błąd, ale było już za późno. Przepełniona winą i zgryzotą rodzina błagała o sekcję zwłok, żeby zdjąć z siebie i koronki niełatwy ciężar, jednak anatomopatolog odmówił stwierdzając, że jak pacjent nie żyje, wówczas autopsja to żadna zabawa.
Dalej już było prawie normalnie. Prawie, bo jak wytłumaczyć obecność w domu pogrzebowym, tuż obok katafalku kominka? Kominka, w którym trumna zmieściła by się bez trudu? Dobrze, że chociaż mieli dużo drewna, co ciekawe, drewna jak ulał pasującego do wędzarni..
No i msza, tu nas koleżanka zaskoczyła, gdyż odprawiał ją ksiądz nadzwyczaj podobny do… Artura Andrusa. Prawie do końca mieliśmy wątpliwości, ale jak zaśpiewał Cyniczne córy Zurychu i poprawił Ciocią w gablocie, wszystko stało się jasne.
A podczas samego dołowania już nic nadzwyczajnego się nie działo, no może zaciekawienie, jakie wzbudziła nasza koleżanka zdaniem niektórych zbyt dużym, a zdaniem innych zbyt małym jak na tę uroczystość dekoltem. Duży nie duży i tak mi coś wpadło, tłumaczyła.
Zaś panowie grabarze mieli kłopot z dopasowaniem płyty nagrobkowej. Już chciałem powiedzieć, żeby dali spokój, zmarły na pewno jej nie odsunie i z grobu nie wyjdzie, ale ugryzłem się w język. W końcu to oni są w tej robocie fachowcami.