Bluesmanniak tutaj pił do tego, że zachciało mi się wybrać na koncert, bynajmniej nie do filharmonii. Niebylejaki, bo ansamblu, który ostatnio na żywo oglądałam dobre trzydzieści lat temu.
Tak jak się spodziewałam, w dobrej formie to był tylko jeden z oryginalnych członków zespołu, niejaki Doctor Avalanche.
Co tylko świadczy o tym, że kiedyś to umieli robić automaty perkusyjne nie do zdarcia.
Dla lidera kapeli czas był nieco mniej łaskawy, błyszczał głównie stylową łysiną (wspominałam, że wyleniały), no i trochę mu wolniej rozruch chodzi. Spokojnie można było przyjść na drugą godzinę wiele nie straciwszy.
Ale jak się już wszystko rozgrzało i rozkręciło...
Stąd troska o moje struny głosowe i uszne bębenki.