Saga o weteryniarzu, odcinek drugi: "First Blood".
Ponownie odwiedziłam moją ulubioną przychodnię weterynaryjną, bo kotu trzeba w końcu pobrać tę krew. Czemu znowu do nich? Bo chcę skończyć temat, mam do nich blisko, no i z takim stałym elementem gry to i oni powinni sobie poradzić, prawda?
Nieprawda.
Tym razem trafiłam na innego dyżurnego sobotniego. Najpierw musiałam mu w ogóle wytlumaczyc, po co przyszlam, bo do komputera nie zajrzal. Moze mu hasla nie zostawili?
Ok, wiemy co robić, bęc kota na stol.
- Pani mi tu przytrzyma, o, za kark i pod brodą...
Hę?
No dobrze. Ja kota za kark i pod brodą, kot się zjezyl, wet zaczął szukać nozyczek. Znalazł. Zaczął kotu strzyc futro na lapie. Kot zacząl uzywac brzydkich wyrazow. Wet dziabnal kota delikatnie nozyczkami w lape. Kot dziabnal zebami (niedelikatnie) w lape. Mnie, bo to ja trzyamalm pod brodą.
Wet zadumal sie na dluzszą chwile i filozoficznie stwierdzil:
- No tak to mi pani nie pomoze...
- Faktycznie. - stwierdzilam przytomnie. - Moze bedzie latwiej, jak mi pan da jakiś plaster, bo teraz troche kapie na futro...
Wet zapatrzyl sie na moj kciuk, po chwili znalazl spirytus, bandaz i plaster i zaopatrzyl. Nawet dosc udatnie, spadlo dopiero w domu.
Po czym westchnal, zastanowil sie chwile i... poradzil, zebym przyszla w dzien roboczy kolo czternastej, bo wtedy przychodzi zmiennik i jest nadzieja, ze zastane ich dwoch, to we troje moze damy rade...
Kot sie caly czas stresowal, wiec bez zbednych komentzrzy zabralam zwierzaka do domu...
Nie skomentuję, bo caly zapas wyrazow wykorzystal Rudy na stole u weta.
Jedyny plus jest taki, ze te wszystkie atrakcje mam na razie za darmo, bo nie uiściłam (bo tez i nie bylo za co).
Sorry za brak ogonkow, ale chwilowo prawy alt jest poza moim zasięgiem.
I po jką cholere ja sie uczylam pisac dziesiecioma palcami? Teraz jeden niesprawny i od razu jaki klopot. Jakbym pisala dwoma, to by mi brak kciuk nie pprzeszkadzal...