No zdżaźnił mnie weteryniarz.
Kot coś ostatnio zapadł na problemy żołądkowe, w sumie nic poważnego, zwłaszcza, że chyba jednak się już odkorkował, ale warto, żeby fachowa siła rzuciła okiem. No to dawaj targać futrzaka przez pół miasta. Zmotoryzowana nie jestem, a kot na szczęście (dla siebie, nie dla mnie) na wadze nie stracił.
Wbijam do doktora, a on mi zasuwa, że kotu trzeba krew najpierw zbadać, a że nie jest na czczo (kot, weterynarz to nie wiem), to on go badał nie będzie, żeby go po próżnicy nie stresować. Nawet go nie obejrzał. Ba, nawet zza biurka nie wylazł, żeby sprawdzić, czy aby na pewno w transporterku przytachałam kota, a nie, dajmy na to, tchórzofretkę. I w zasadzie wystawił nas za drzwi.
No żeż!
Przynieście mi słownik brzydkich wyrazów!
Zamierzam przestać karmic tego darmozjada (weterynarza, nie kota) i przenieść się do konkurencji. Niestety dzisiaj była zamknięta.