Nie znam się na matematyce, Ali wszystko się zgadza?
Śmiejcie się śmiejcie. Dla mojego roku "A" (był jeszcze i "B", całość to mniej więcej 110 + 110 osób) egzamin z analizy matematycznej po pierwszym semestrze stał się swego rodzaju Stalingradem: masa ludzi doszła do wniosku ze to nie dla nich... Myślałem wtedy że w zasadzie nic trudniejszego już nas nie spotka ale gdzie tam: pół roku później nadciągnęła algebra (tam przynajmniej sprawa była jasna: w skrócie jeśli rozwiązywane macierze "puchną" a do końca colloquium czy - tfu a kysz! egzaminu zostało 20 minut to nic z tego nie będzie, można popatrzeć z głupim uśmiechem w okno). No a potem wszystko spotkało się w jakichś odjechanych stanach nieustalonych, równaniach różniczkowych i - a jakże - macierzach. Ale to było trudne... Do dziś nie wiem w sumie jaki był w tym cel i nieraz się zastanawialiśmy w gronie weteranów przy różnych trunkach. Teorii jest kilka:
1) To trochę jak gonienie przez sierżanta w wojsku. Studia techniczne takie były, są i będą.
2) Po takiej dawce gumy do żucia dla umysłu, każdy kolejny problem w życiu zawodowym będzie banalny i nigdy nikt nie powie "nie da się" - jak równania się dały rozwiązać to co tam program na konfiguracje czegoś w centrali GSM... Na kiedy ma być?
3) Last but not least: pewna mała grupa rozwija teorię dalej i dla nich to było zbudowanie podstawy, by nie rzec bazy.
4) Chodziło w gruncie rzeczy o wyekwipowanie urodzonych nerdów w coś czym można wprowadzić w stan omdlenia i podziwu damy z bardziej humanistycznych kierunków (prawo, pedagogika).