Wisła szersza, kraj i landszaft zupełnie inny, bardzo ładny, warto było pojechać ze względów pro i turystycznych też. Niby półtora dnia a udało się w tym zmieścić gdańskie Muzeum Drugiej Wojny i wieżę Kościoła Mariackiego. Niemniej prawdziwe przygody zaczęły się po powrocie. Samolot pewnej znanej z niejakiego skąpstwa irlandzkiej linii wylądował w Krakau o czasie ale do odjazdu ostatniego pociągu z lotniska zostało 4 minuty. Kumpel z którym byłem zaproponował że mnie odwiezie do miasta więc porzuciłem dość atrakcyjną w pierwszej chwili myśl by ruszyć biegiem i wpaść do wspomnianego pociągu na tak zwanego szczupca. Na parkingu pan twardo zażądał gotówki, kolega nie miał ja owszem, jednak w efekcie po zrzucie niedaleko Centrum Kongresowego dotarło do mnie że na taksówkę na resztę trasy nima. No nic, na zegarku zapikała północ a ja ruszyłem przez most w kierunku dość odległego jak się okazało bankomatu. I na tymże moście zagadneło mnie dwóch ortodoksyjnych starozakonnych (pejsy, kapelusze te sprawy), którzy po rytualnym (!) "ikskjuzmi du ju spik..." zapytali o hotel Galaxy. Spory kawałek mi było po drodze z nimi więc dziarsko ruszyliśmy. Widok był dziwny i liczni w piątkowy wieczór przechodnie trochę się oglądali na malowniczą grupę: wspomnianych dwoch braci starszych (jak się okazało w rozmowie z Niu Jorku) i niżej podpisanego w - co zrobić - glanach oraz z plecakiem feldgrau