A niechże żałują ci co nie byli.
Prawdziwie swojsko i u siebie poczułam się dopiero jak zgasło magiczne światełko, zeszli(śmy) z anteny i impreza, jak wszystkie dobre imprezy, przeniosła się do kuchni. Poluzowano krawaciki i gorseciki, goście przestali grać pod minutnik, żeby się wszystko dopięło, a i gospodarze się rozkręcili, zresztą - co powrót zza kulis, to byli weselsi.
Co mi zostanie w pamięci?
Rockowa gitara towarzysząca Bukartykowi, od której trzeszczały w szwach Maurów posady, a pod Bruxą krzesło, bo Bruxie ciężko usiedzieć przy takich hołubcach. Rozwalający scenę swoją osobowością Jemioła, który za pierwszym podejściem wypadł raczej drętwo w porównaniu z sąsiadującym z nim młodym Woźniakiem, a w drugiej wręcz vice versa. Obie dziewuszki, zdobiące obsadę, które również w pierwszej części robiły wrażenie scholki parafialnej, a w drugiej... Tony, taki blues to by cię postawił na nogi. Druga zagoniła publiczność do śpiewania (a piosneczka, nie wiedzieć czemu przypomniała mi klimaty wiedźmińskie). Przypuszczam, że za kulisami też się przyczyniła do rozruszania atmosfery, nie tylko swoim temperamentem.
Co jeszcze? Maciek Zembaty, obecny duchem, dzięki wiernej pamięci Andrzeja Garczarka. Trzynaście czarnych kotów w piątek trzynastego. Niespodziewany atak zimy w Śniegowicach. I wyraźnie widoczne (i słyszalne) dni spływające na przestrzał przez Woźniaka seniora...
A teraz molestujcie wszyscy Stefana o bardziej szczegółową relację - i o retransmisję!
PS: Grzegorz dodaje z łazienki, że wszystko było na miejscu, była nawet wzmianka o niebie do wynajęcia...