Kot sam się wypuszcza. Chociaż ostatnio wręcz przeciwnie, że tak powiem.
Wracam do domu, a tu cisza. Nikt nie wrzeszczy "Daj!", nikt nie podstawia nogi, wróć, nie ociera się o nogi... W kuchni nie ma, na fotelu nie ma, na łóżku nie ma, w koszu na pranie nie ma... Zaglądam na balkon, nauczona wcześniejszym doświadczeniem... Nie ma!
Wracam do przedpokoju i słyszę stłumione acz wyraźnie wkur... ekhm, poirytowane miauki. Otwieram szafę i... na głowę wyturliwuje mi się kłąb letko przytłamszonego, sapiącego i pofukującego futra.
No cóż, było nie robić sobie legowiska na swetrach...