Tam, w zupełnych ciemnościach (na zewnątrz) przy szklance (czytaj śliskości) jakoś dotarliśmy do salonu, gdzie był zapodany nie szwedzki a kaszubski stół, gdzie pani Hania podawała coraz to inne specjały (co Stefana nudziło).
Stefana nudziło, bo kusiła perspektywa przeczytania nie takiej znów małej, czerwonej książeczki z nowopoznanym (a niezarejestrowanym jeszcze) kolegą.
W końcu towarzystwo się napasło (krzywdą Stefana), obmawiało ludzi, podyskutowało nad kondycją (znowu), stwierdziło że jest zdolne (Stefan zgłosił wotum separandum), umówiło się na 7 rano na śniadanie (ha, ha, ha) i rozeszło do swych pokoi/pokojów.
W związku z czym Stefan i Maciek także udali się do pokoju Stefana, gdzie w spokoju (i nie niepokojeni przez nikogo) mogli w końcu kontemplować otaczające środowisko i inne rzeczy w bulach (tych od bul-bul) obracanych przygód dzielnego Jana, co wędrował od szklanki do szklanki. W między czasie coś tam się w Polsacie naparzało pudzianowatego, ale nam to zupełnie nie przeszkadzało.
Po trwającej wiele godzin dyskusji wyszło, że mamy wiele ze sobą wspólnego. I to nie tylko to co wyciekło ze wspólnej butelki. Umówiono się na spotkanie na kolejnym turnieju (jak nie my to kto?) oraz korzystając z nieobecności Jasia, który gdzieś w dziwny sposób znikł-był udano się na odpoczynek, życząc sobie wszystkiego najlepszego (no bo rano nie będzie na to czasu).
Rano nie było na to czasu, tylko szklanka była jakby większa i dojście do samochodu przypominało zawodu w curlingu. Oczywiście śniadanie o 7 rano (ha, ha) nie doszło do skutku, odbyło się śniadanie o 8 rano. Potem do autobusu, do Wejherowa, do pociągu do Gdyni… Ale to już temat na inną opowieść…
Cdn?