Pod nieobecność gospodarza wątku, który nas tu zwykle breweryjami zabawia, pozwalam sobie zamieścić przydługą, acz trzymającą w napięciu historię z morałem.
Pamiętajcie, nie dajcie się nabrać na numer "na czubka"!
Bracia z Zakonu Szpitalnego Świętego Jana Bożego popularnie nazywani Bonifratrami do Warszawy przybyli w roku 1650 i początkowo osiedlili się na Lesznie. Ponieważ pierwsza siedziba okazała się zbyt ciasna przenieśli się w rejon dzisiejszego placu Marszałka Józefa Piłsudskiego. Musieli się jednak wynieść gdy August II nazwany później Mocnym postanowił wznieść w tym miejscu pałac.W roku 1728 znaleźli miejsce, w którym pozostają do dzisiaj. Tu wznieśli świątynię, klasztor i szpital.
Od braci trakt, a później ulicę przebiegającą obok klasztoru zaczęto nazywać Bonifraterską.
Bonifratrzy jako pierwsi w Rzeczypospolitej otoczyli szpitalną opieką osoby chore umysłowo i jeśli tylko ktoś zaczynał zachowywać się w sposób odbiegający od przyjętych norm odwożono go do szpitala Jana Bożego. Ponieważ stroje braci posiadały charakterystyczne, „czubate” kaptury, gdy nie patrzyli w stronę rozmawiających, nazywano ich czubkami, a gdy ktoś stracił władze umysłowo mówiono, że trzeba odwieźć go do czubków. I taka jest geneza powiedzenia „trafić do czubków”.
A teraz – do rzeczy.
Zapewne wszyscy słyszeli o oszustwach „na wnuczka”, „na policjanta” ale w XVIII jednemu panu udało się oszustwo „na czubka”. Nie, nie udawał zakonnika. Jako mnich mógł uzyskać skromny datek, a co komu po datku, nawet hojnym gdy jeszcze wiele życia pozostało i trzeba by je spędzić w dostatku.
Gdy Warszawa znajdowała się pod zaborem pruskim, w roku 1806 przybył do miasta pewien angielski kupiec. Zatrzymał się w hotelu Wileńskim przy ulicy Bielańskiej i ogłosił, że posiada nadzwyczaj atrakcyjne klejnoty dla wszystkich pragnących za godziwą kwotę dodać blasku swoim damom.
Mimo, że rany po rozbiorach jeszcze były świeże, jednak życie toczy się dalej i w hotelowym apartamencie kupca zjawiają się arystokraci w towarzystwie wybranek swego serca, by własnym okiem ocenić wartość wyrobów.
Jednym z gości była piękna Pelagia z Potockich Sapieha, właśnie poślubiona synowi wojewody smoleńskiego, Pawłowi Sapiesze. Jej urodę do dzisiaj możemy podziwiać na portrecie zawieszonym w jednej z sal Zamku Królewskiego. Zachwycił ją piękny łańcuch wysadzany drogimi kamienie i kolczyki. Cena była jednak wysoka nawet dla zamożnego księcia Pawła Sapiehy. Targi trwały przez kolejne dni i wydawały się nie mieć końca. Na salonach zastanawiano się, czy łańcuch i kolczyki ozdobią szyję Pelagii.
Pewnego wieczora do hotelu Wileńskiego wystawną karetą przybył mężczyzna. Angielskiemu kupcowi oświadczył, że jest marszałkiem dworu księcia Pawła Sapiehy. Książę – mówił - zdecydował się zakończyć targi, zatem prosi kupca żeby zabrał ze sobą klejnoty i niezwłocznie przybył do księcia. Marszałek jest gotów udostępnić karetę i dla bezpieczeństwa oferuje swoje towarzystwo.
Zaskoczony wizytą właściciel klejnotów ubiera się pospiesznie. Zabiera ze sobą torbę z kosztownościami i kareta rusza w kierunku pałacu Sapiehów. Nie dojeżdża jednak do niego, gdyż marszałek prosi o krótki postój, ponieważ ma jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
Konie zatrzymują się przed bramą szpitala Jana Bożego a marszałek dworu przekazuje zakonnikom pismo z podpisem księcia Pawła Sapiehy. Kupiec, posłuszny prośbie marszałka, czeka w karecie aż ten załatwi sprawę i będą mogli ruszyć dalej.
W blasku pochodni Bonifratrzy odczytują przedstawiony dokument.
Książę zwraca się z prośbą o objęcie opieką Anglika przebywającego u niego w gościnie, który to Anglik postradał rozum, zabrał klejnoty księżnej Pelagii i obnosi się z nimi po Warszawie oferując je na sprzedaż. Na pierwsze dni opieki Paweł Sapieha przekazuje pięćdziesiąt dukatów i jednocześni prosi o odebranie obłąkanemu klejnotów i przekazanie ich marszałkowi.
Mnisi odbierają pięćdziesiąt dukatów i realizują książęcą prośbę. Gość z Albionu mimo protestów i fizycznego oporu zostaje obezwładniony a później zamknięty w szpitalnej celi gdy tymczasem kareta wraz z pasażerem i klejnotami odjeżdża w mrok nocy.
Po kilku dniach sprawa się wyjaśniła. Książęcy marszałek był fałszywy, pismo od niego również i tylko niknięcie klejnotów było jak najbardziej prawdziwe.
Mówiono, że za kradzieżą stał znany na warszawskich salonach oszust nazwiskiem Bogusławski, a niektórzy twierdzili nawet, że jest bratem Wojciecha Bogusławskiego nazywanego dzisiaj ojcem polskiego teatru.
Nazwisko oszusta nie musiało być jednak prawdziwe. Pod takim zapamiętano go w Warszawie. Mimo, że postawiono na nogi całą pruską policję to po oszuście i klejnotach ślad zaginął.
W związku z późniejszymi wydarzeniami, między innymi „wizytą” wojsk napoleońskich w Warszawie, nikt nie rozczulał się nad losem oszukanego kupca, choć Bonifratrzy zapewne przeprosili go i obiecali się modlić za jego duszę.