Jeszcze mnie nosi, no.
Po robocie idę na przystanek. Tam tylko ja i jakiś żulik, nawet niekoniecznie narzucający się aromatem, z najmniejszą z małpeczek w kieszeni. Akurat ten moment wybrał, żeby pożegnać się z władzą w nogach i rymsnąć do rowu. I z tego dna rowu grzecznie prosi, żeby mu pomóc wstać, to sobie grzecznie pójdzie, tu mieszka za rogiem. Na przystanku, jak mówiłam, nikogo. Żulik umiarkowanie żulikowaty i, na węch, tylko letko dziabnięty. No to podchodzę, podaję łapę, niestety, gościowi nogi zupełnie odjęło, nie da rady. No to wstaję z kucek, wyciągam telefon i ładuję na 112. W międzyczasie widzę, że społeczeństwo się zebrało w ilości sztuk z pół tuzina, grzecznie po drugiej stronie przystanku i albo udaje, że nie widzi, albo patrzy na żulika i na mnie jakbyśmy oboje byli trędowaci. Oboje. No nic, wsparcia nie będzie. Wbijam na 112, zostawiam zgłoszenie, żegnam się z żulikiem i smaruję do podjeżdżającego 716, bo następny za pół godziny. Społeczeństwo też wsiada, zachowując pewien dystans. No w życiu nie miałam tyle luzu w autobusie w godzinie szczytu, bo społeczeństwo co nadjechało autobusem też coś tam przez szybkę widziało.
Noż <ev>.
I oni potem pojutrze pójdą do kościółka, pieśni pośpiewają, i będą robić statystykę tych 90% chrześcijańskiego społeczeństwa, tak?
No jeszcze mnie telepie, no.
Ale nie z powodu żulika.