Różnie to jest w czasie zarazy z notariatami. Jedne zamknięte na cztery spusty, inne ze spustami, znaczy maseczkami działają dalej. Niestety, niektóre działają bardzo nerwowo. Tak było w piątek. Przychodzę sobie do kancelarii i spotykam starszego człowieka opartego o nasz kontuar, całego w drgawkach i próbującego rozmawiać z naszą kierowniczką sekretariatu. A człowiek wyglądał… podpierając się opowieścią Waligórskiego z „Rycerzy” - jak Hetman Czarniecki podczas wizyty u Ketlinga – istne gówieneczko. Cały posiniaczony, w strupach, liczne rany cięte, tłuczone, mnóstwo zadrapań i siniaków. Wizerunku dopełniała prawa ręka w gipsie na temblaku.
Z dosyć chaotycznych i rwanych – jak się okazuje miał także pewne braki w uzębieniu – wypowiedzi okazało się, że zupełnie nie zdając sobie sprawy z zagrożenia, poszedł do sąsiadującej z naszą kancą, a znaną już z opowieści na tym Forum, pani notariusz, żeby zrobić najprostsze na świecie, jak mu się wydawało, poświadczenie dziedziczenia. I teraz nie tyle nabył szacunku dla trudnej pracy notariatu, co zapowiedział, że na dział spadku, to on tam już na pewno nie pójdzie. Niech się wnuki męczą, bo tu cytat: „Słowa nie oddadzą tej zgrozy, znaczy zołzy”. Ponoć dopiero na OJOM-ie dowiedział się, zarówno od pacjentów, jak i lekarzy, o szczegółach techniki pani notariusz,