Nie zawodowe, ale ponieważ wątek cmentarny przewijał się tu wielokrotnie, więc...
I znowu z życia… czarnego humoru. Onegdaj byliśmy z małżonką na pogrzebie. Ojciec koleżanki. Standard - msza, wyjazd na cmentarz, lekki mróz i śnieg, ksiądz wygłaszający modlitwy, protokołujący notariusz. Wszystko przebiega normalnie, aż do momentu dołowania, jak się u nas nazywa opuszczenie trumny do grobu. Wówczas mąż koleżanki chowającej tatusia nagle odrywa się od tłumu stojącego nad „dołującą” trumną i energicznym krokiem zmierza w kierunku wyjścia z cmentarza. Wywołuje to oczywiście „lekkie” poruszenie, ale wszyscy stoją, bo trzeba złożyć wyrazy współczucia pozostałej przy życiu rodzinie zmarłego. Dopiero po wszystkim odnajduję kolegę i pytam, o co chodzi? Okazało się, że „dołowanie” natchnęło go i pobiegł sprawdzić, czy na pewno w karawanie nic nie zostało? W końcu teść, to teść. I co powiecie? Miał rację, okolicznościowy tort zostawili! Rada w radę poprosiliśmy notariusza, żeby tego nie protokołował…