Wybuchało razem z pacjentem czy bez?
Bez. Acz... Te późniejsze, "fail safe" (mowa o eksploatacji a nie uruchamianiu) wersje były oznaczone dodatkową literą A (D56A lub D56 A BL). D56 nie były takie znów całkiem bezpieczne i faktycznie potrafiły się zapalić bez wyraźnego powodu. W dodatku miały wentylator, taki jak w komputerach, który powodował że urządzenie efektownie zioneło dymem przez szczeliny obudowy. Znany jest co najmniej jeden przypadek, kiedy po takim zapłonie pacjent rzucił się do panicznej ucieczki z leżanki (magnetoterapia na ogół wiązała się z koniecznością wyciągnięcia się na tejże), ale potknął się o kabel i zarył twarzą w wykładzinę, mientki herbatnik.
Jak widać leczyliśmy również szokiem.
Los bywa czasami przewrotny: w niezapomnianym 2004 poznałem taki sprzęt z drugiej strony, jako że miałem przepisaną terapię polem magnetycznym na złamaną giczałę. Co ciekawe wykonano mi ją w przychodni "u mnie na wsi" - nawet nie wiedziałem wcześniej że tam jest coś takiego. A i tak mam wrażenie że bardziej pomógł kocur Bury który z poświęceniem całymi dniami na tej nodze (trzymanej wg zaleceń lekarza poziomo by nie robiły się skrzepy) siedział, dokładnie na złamaniu.