Tak było...
Łza się w oku kręci czyli mistrzostwa przed telewizorem
Rozpoczęte w ubiegłą środę piłkarskie mistrzostwa świata (zwane dla niepoznaki Mundialem) zgromadzą przed telewizorami 37 mld ludzi (i kobiet). To jest około 1000 razy więcej niż liczy sobie Pospolita Polska Rzecz. Gdyby Liga Polska powstała w 23 sekundzie po wielkim wybuchu, to i tak to końca istnienia naszego świata (tj. od 45 dni do 45 milionów lat - źródła podają różnie) i tak nie zgromadziłaby takiej publiki. Ale ja nie o tym.
Nasze „jastrzębie” oczywiście nie pojechały na mistrzostwa. To jest zresztą stan normalny - działa przecież „klątwa” Piechniczka. Otóż zasłużony ten trener (wprowadził dwukrotnie drużynę na mistrzostwa), krytykowany za słaby występ na mistrzostwach w Meksyku w 1986 (nasi dostali baty od Anglii i Brazylii) powiedział mniej więcej tak: Ciekawe czy dożyję, aby któryś z moich następców powtórzył „tak słaby wynik”. Panu Antoniemu życzę sto lat, lecz wszystko wskazuje na to, że nie zaspokoi swej ciekawości.
A przecież drzewiej bywało inaczej... Jeszcze parę(naście) lat temu nie trzeba było przeprowadzać konkursu komu kibicować... Może Chorwacji? - bo ma podobne koszulki, może Holandii? - bo ma podobną nazwę... A wszystko zaczęło się w październiku (czy może listopadzie) 1973 roku, kiedy to Domarskiemu piłka zeszła z nogi tak fatalnie, że „Schilton puścił pod brzuchem piłkę” - jak komentował to nieodżałowany Jan Ciszewski. Zakwalifikowaliśmy się do mistrzostw świata w 1974 w ówczesnym NRF-ie.
Przełom czerwca i lipca 1974 roku był gorący. Dosłownie i w przenośni. W porze transmisji meczów (a już szczególnie meczów „Orłów Górskiego”) na ulicy nie plątał się nawet pies z kulawą nogą. Wszyscy zasiadali przed telewizorami (w gronie, ma się rozumieć), lub wysłuchiwali transmisji radiowych. Wszędzie tam, gdzie była taka możliwość oglądano (lub słuchano), a gdzie nie było takiej możliwości to kombinowano, a jak się zupełnie nie udało - to żałowano.
Jak było na samych mistrzostwach - wszyscy pamiętają. Na początek 3:2 z Argentyną (Lato, Kasperczak), a potem 7:0, 2:1, 1:1, 1:0 i pamiętny mecz z NRF na „błotstadion”. Jak ten mecz później analizowano, że nie było spalonego, że gdyby Lato, a Deyna, a gdyby grał Szarmach... A gdyby nie padało, a że to ci parszywi Niemcy specjalnie... Pałkarze stworzyli temat do dyskusji na długie zimowe wieczory. Mecz o trzecie miejsce z Brazylią wg kibiców był formalnością (na szczęście tak się stało - Lato trzy razy był sam na sam, raz trafił i wystarczyło). Co się później działo...
Władze (sorry - najwyższe czynniki) podczepiły się pod ten sukces jak ... do statku. Obwoziły piłkarzy jak małpy po jarmarkach, organizowały spotkania w zakładach pracy: patrzcie - oto ludzie dobrej roboty, a wy? Sami piłkarze byli trochę zagubieni w nowej sytuacji, trochę im woda sodowa uderzyła do głowy... Na szczęście nieudane eliminacje do mistrzostw Europy pozwoliliby naszym „orłom” trochę ochłonąć.
Następne mistrzostwa świata zorganizowano w 1978 roku w Argentynie. Kraj daleki, rządziła tam junta kolejowa (czy Peronowa). Nie do pomyślenia był brak na mistrzostwach srebrnej jedenastki. Po wodzą nowego trenera - Jacek Gmoch ksywa „szczęka” nasza drużyna przelazła przez eliminację (szczęśliwy remis w ostatnim meczu z Portugalią i gol Deyny bezpośrednio z rzutu rożnego) niektórzy mogli mieć wątpliwości co do formy biało-czerwonych. Ale buńczuczne zapowiedzi Gmocha (stylizowane trochę na wypowiedzi Wagnera) że jedziemy po złoto sprawiły, że oczekiwania były wielkie. Dużo większe niż cztery lata wcześniej. Po latach fachowcy przyznają, że istotnie mieliśmy wtedy najlepszą drużynę w historii, która mogła walczyć nawet o mistrzostwo świata. Ale po kolei.
Kopnął nas zaszczyt występowania w meczu inauguracyjnym z RFN-em. Jak wiadomo - padł remis. „Padł” - jest to dobre określenie. Nad Wisłą twierdzono, że szczęśliwy dla Niemców, nad Renem zapewne vice-versa. Tak czy inaczej - mistrzostwa się zaczęły. Z powodu różnicy czasu - transmisje odbywały się późnym popołudniem i nocą. Ale co to dla kibiców, zaprawionych zresztą już w bojach.
**************
Potem wymęczona wygrana z Peru (Szarmach) i mecz ostatniej szansy z Brazylią. Późno. W nocy. Telewizyjni spekulanci wyliczyli, że gdyby Polska wygrała z Brazylią, a Argentyna przegrała z Peru to może... Tak czy inaczej, w parną lipcową noc, cała Polska i pół Mielca zasiadło przed telewizorami. Zaczęło się nieszczególnie, bo szybko straciliśmy bramkę. Lecz gdy w ostatniej minucie pierwszej połowy Lato w zamieszaniu podbramkowym doprowadził do wyrównania, w wielu domach strzeliły korki od Żytniówki. Do przerwy 1:1 i gra biało-czerwonych była coraz lepsza. Mały bo mały, ale finał był w zasięgu ręki. Do czasu. Nastąpił ten fatalny kwadrans, gdy bramka Zygmunta Kukli została zbombardowana nie gorzej niż Lipsk w 1944. Dwa tuziny słupków i poprzeczek oraz dwa gole na okrasę pozwoliły biało-czerwonym wrócić w domowe pielesze przed finałem. Nawet małym.
W kraju panowało rozczarowanie, trenera „szczękę” zdymisjonowano i postanowiono się skupić na eliminacjach do mistrzostw Europy, tradycyjnie już przegranych. Po kilku perturbacjach, (afera Okęcie) stanowisko selekcjonera objął wspomniany już wcześniej Antoni Piechniczek. Eliminacje rozgrywaliśmy w grupie z Maltą i NRD, na przełomie gorących lat 80. Na Malcie wygraliśmy 1:0, mecz zresztą toczony na boisku nielepszym od mieleckiej „Maniany” został przerwany na blisko kwadrans przed końcem z powodu obrzucenia przyjezdnych i sędziów kamieniami. Na Śląskim wygraliśmy z NRD 2:1, a w 1981 na jesień przyszło nam grać z nimi w Lipsku, pod wodzą wspomnianego już nowego trenera. Piechniczek zrobił coś, od czego pół Biura Politycznego dostało zawału - nie dość że powołał zawieszonego Młynarczyka, to jeszcze ściągnął z zagranicy (m.in.) Szarmacha i Latę. Mecz ten, wspominam jako jeden z najbardziej przyjemnych. 5 minuta i dwa zero dla Polski. Szarmachowi nie zaliczono występu, (zszedł w 5 minucie), lecz musiano mu zaliczyć bramkę. Co Diabeł - to Diabeł. NRD-owskie Niemaszki nie wiedziały co się dzieje! Mecz wygraliśmy 3:2 i na wiosnę 82 roku mieliśmy jechać do Hiszpanii.
Wiosna’82 roku kojarzy się ze wszystkim, tylko nie z piłka nożna. Władze postanowiły jednak zawiesić stan wojenny, by kibice mogli cieszyć się z występów Polaków bez łamania prawa. Gdy jednak po dwu meczach (z Włochami i Kamerunem) nie strzeliliśmy bramki (na szczęście też nie tracąc żadnej), Trybuna Ludu grzmiała gromko, wspominając coś o „ekstremistach z Solidarności”, inne kacy-dziennikki rezonowały w takt zaleceń z centrali. Nad polską piłką zbierały się czarne chmury. I tylko Jacek Żenamtowski próbował w studiu w Warszawie rozładować napiętą atmosferę, a to pokazując krowę, a to wymyślając skoczne piosenki. Zresztą na tę okazję Łazuka nagrał nawet piosenkę, błyskawicznie (jak na ówczesne warunki) wydaną na singlu. Pamiętamy? „Entliczek-pentliczek, co zrobi Piechniczek - tego nie wie nikt”.
Piechniczek postanowił jednak wziąć się do roboty, Op...ł kogo trzeba, kogo trzeba wy..szył i nasi zaczęli grać jak z nut. Któż nie pamięta 5-1 z Peru czy 3:0 z Belgią? Trybuna Ludu jakby nigdy nic wcześniej nie napisała wychwalała piłkarzy, bredząc coś o etosie, wspólnej sprawie, porozumieniu narodowym... Ciekawie to porozumienie musiała wyglądać, skoro Telewizja Polska musiała się zdrowo nagimnastykować, by nie pokazać stadionu pełnego flag „Solidarności”, który to przekaz otrzymywała od Hiszpanów. O ile podczas bezpośrednie transmisji można było parę z nich zobaczyć (ktoś za późno wcisnął odpowiedni guzik), to w powtórkach widoczki te były dokładnie powycinane. Nb. śmiesznie to wyglądało, że w momencie gdy piłka opuściła boisko i realizator pokazywał trybuny, to nagle psuła się pogoda i miejsce zalanego słońcem stadionu zajmowały deszczowe trybuny, a Jan Ciszewski opisywał widoki, których ni jak nie można było zobaczyć na swoich ekranach. No ale takie cuda się zdarzają.
Na cud jednak liczono w meczu z Rosją (przepraszam - Związkiem Radzieckim). Naszym wystarczał remis, oni musieli wygrać. Taka sytuacja wymuszała defensywną taktykę. Mecz ten miał największą oglądalność ze wszystkich spotkań, a ilość ingerencji cenzorskich podczas transmisji bezpośredniej przejść powinna do księgi Guinnessa. Nasi grali w strojach czerwonych, CCCP-owcy w białych. Dawid i Goliat. Dobro i zło. My i oni. Nie chodziło tu już o mecz, a w każdym razie już nie tylko. Głęboki podtekst polityczny, społeczny i moralny tego właśnie spotkania sprawił, że spotkanie to stało się czymś więcej niż tylko meczem. Było manifestacją. Sami piłkarze przyznali po latach, że doskonale odczuwali tę atmosferę i wcale im ona nie pomagała. Wiedzieli, że mogą nie wygrać już potem żadnego meczu i zostanie im to wybaczone. Ale gdyby ściemnili w tym właśnie spotkaniu - to „koniec świata”. Paru „partyjnych” piłkarzy wolało się w tym meczu nie wychylać.
Chyba wszyscy pamiętamy. Po 93 minutach bezpardonowej walki „dowieźliśmy” wynik otwarcia do mety. Cała Polska cieszyła się jak dziecko i tylko ten wściekły wzrok bramkarza Związku Radzieckiego Renata Dasajewa tuż po zakończeniu meczu długo był chodliwą migawką wszelkich agencji i to nie tylko działów sportowych. A potem? Potem już nieudany półfinał z Włochami i wygrana w meczu o trzecie miejsce Francuzami 3:2 (piękna bramka Kupcewicza). I tyle. Świętowano ten sukces, lecz zdecydowanie mniej hucznie niż w 8 lat wcześniej, zresztą ludzie jakby inne kłopoty mieli na głowie.
Po drodze do eliminacji mistrzostw świata w Meksyku, były tradycyjnie nieudane eliminacje do mistrzostw Europy we Francji. Nie byłoby w tym może nic zajmującego gdyby nie fakt, że najciekawszą rzeczą eliminacji był ostatni mecz Polaków z Portugalią na stadionie X lecia (tak, tak - kiedyś tam nie handlowano). Otóż przed tym meczem szansę na awans miały dwie drużyny: CCCP i Portugalia. Żeby wyautować Ruskich, Polska musiała ten mecz przegrać. I przegrała, przy wielkiej aprobacie polskiej publiczności, która zwycięstwo Portugalczyków przyjęła gorącym aplauzem. Komentatorzy zagraniczni nie mogli się nadziwić, przecierając ze zdziwienia oczy. A cała Polska kibicowała Portugalii, podejrzewam że większość piłkarzy też.
Z eliminacji do Meksyku najciekawszą rzeczą był ostatni mecz z Belgami i „dwa cygara w ustach trenera Thys’a” Tomasza Zimocha, który ten mecz komentował dla Polskiego Radia. W samym Meksyku nam już tak dobrze nie poszło, transmisje były późno w nocy, nasi wygrali tylko z Portugalią (odwdzięczyli się nam?). Na następne już nie pojechaliśmy, jedynie jeszcze na Olimpiadzie w Barcelonie trochę było głośno o naszych piłkarzach. I tyle.
Na przestrzeni tych kilkunastu lat widać, jak zmieniał się nasz stosunek do piłki. W latach siedemdziesiątych był to narodowy sport, wszyscy o tym dyskutowali, browary i przede wszystkim gorzelnie notowały istotny wzrost obrotów. Cały naród tym żył. W latach osiemdziesiątych mecze piłkarskie (a szczególnie mecze z „wielkim bratem” miały głęboki podtekst polityczny) i na krótkie te chwile pozwalały narodowi zapomnieć o kłopotach i połączyć się we wspólnym kibicowaniu. A teraz?
A teraz pies z kulawą mogą nie interesuje się już naszymi kopaczami. Gdy na Stadion Śląski przychodzi 3 tysiące osób, gdy sukcesem naszych „jastrzębi” jest nieprzegranie z Luksemburgiem trudno się temu dziwić. Ale gdyby tylko nasi zaczęli grać trochę lepiej (choć podobno lepiej już było), to jestem przekonany, że choć cześć z tej dawnej atmosfery odrodziłoby się. Ale gdy słyszę w radiowej „trójce” konkurs na to, komu kibicować, to znów przychodzi mi tylko zacytować dozorcę Popiołka: „Koniec świata”...
Jan Surma Stefański