Miłość ojcowska bywa ślepa.
Treningi to nie zawsze Gonzo. Dzisiaj opowieść prawie sportowa o tym, że każda miłość może okazać się ślepa, nawet ojcowska. Nasz kolega z treningów, a w zasadzie nasz wódz treningowy, bo kolega to stanowczo za słabe określenie, ma córkę. Nic w tym oczywiście szczególnego, podobnie jak fakt, że całe życie przejawiał w stosunki do niej szczególną troskę. Zaczął od tego, że aby miała – tak jak on – obywatelstwo USA, została poczęta, wróóóć, urodzona – oczywiście przy skromnej pomocy mamy - w Chicago. Potem poszło już z górki, dobra podstawówka, zainteresowania tańcem, korepetycje językowe, wspólne wyjazdy na narty, najlepszy ogólniak, a że dziewczyna ma dryg i chęci do nauki, to trafiła do klasy z międzynarodową maturą, zresztą świetnie zdaną w ubiegłym roku. Na tym tata nie poprzestawał i wysłał córkę do dobrego uniwersytetu w USA. Dziewczyna skończyła pierwszy rok w maju na najwyższym miejscu i na wakacje przyjechała do rodziców do Polski. I tu dochodzimy do sedna, ba jądra owej ojcowskiej ślepawej miłości. Dziecko po miłych chwilach przywitania, zapytała rodziców: dlaczego ja w tych Stanach muszę studiować polonistykę?
Plotka niesie, że zdziwiony tata odpowiedział: polonistykę, myślałem, że historię Polski?
Wniosek: wszyscy ojcowie są tacy sami, nikt nie wie, co dzieci studiują i na którym roku.