Dzisiaj ciekawostka z czasów sarmackich. Jak się okazuje „wystawność” dzisiejszych pogrzebów to nic w porównaniu ze zwyczajami XVI-XVIIw.
Zaczynało się dla zmarłego średnio, bo od kilku tygodni do kilku miesięcy czekał na pochówek. Po początkowym wystawieniu w łożu paradnym, zamykano go w trumnie w piwnicy. Nie wiem, czy obok piwniczki winnej, ale pamiętam takiego jednego, co to gorzał na widok pijącego wino. Następnie czekano, że zjadą się krewni z całego kraju, a to chwilę trwało.
Wspomniałem o trumnach, ale jakie to były trumny! Czasem całe ze srebra, wybijane srebrnymi gwoździami, wyściełanej srebrną morą – a więc najczęściej jedwabną tkanina we wzorki. Jak twarz zmarłego była mumifikowana, w trumnie umieszczano okienko. Dalej, wykonywano katafalk, czasem bardzo bogaty. Ceremonia pochówku trwała kilka dni i przemieniała się w widowisko.
Zdarzało się co prawda, że zmarły nie życzył sobie paradnego pogrzebu, jednak żądni ceremonii krewni uciekali się do podstępu. Co prawda wola zmarłego rzecz święta, ale… wówczas urządzano jeden pogrzeb cichy, a drugi z całym przepychem. Tak postąpił nie byle kto, bo Jan Sobieski (wówczas jeszcze nie „trzeci”), gdy w 1661 r. chował matkę. Pierwszy pogrzeb był skromniutki, to znaczy tylko 30 par księży w kondukcie, rodzina i bliscy. A drugi, huczny to: kilku biskupów, kilkudziesięciu kanoników, ok 1500 księży, odział dragonów z muszkietami, cechy, biedacy w żałobie, kilka tysięcy krewnych. Trumnę wieziono na wozach pokrytych suknem karmazynowym lub czarnym z naszytym czerwonym krzyżem (czerwień była również kolorem żałoby). Do tego 6 par koni z czarnymi kapami.
Generalnym zwyczajem było, że zmarłego zastępował sobowtór, który był ubrany w jego szaty (nie kopię tych szat, ale oryginały). Sobowtóra dobierano bardzo starannie, tak, aby był podobny do zmarłego. Do tego giermek lub giermkowie nieśli kilka portretów denata. Jechał sobie ten sobowtór konno, z insygniami zmarłego i w pewnym momencie, najczęściej w kościele, rzucał nimi o ziemię, łamiąc je. Sam z hałasem spadał z konia i to był znak, żeby spuszczać ciało do grobu. Potem były wystąpienia dygnitarzy, a następnie sobowtór wygłaszał przemówienie zmarłego, dziękując wszystkim za przybycie.
Był nadto związany z rozbijaniem insygniów zwyczaj wjeżdżania konno do kościoła i łamania na trumnie broni zmarłego, co pociągało za sobą sporo wypadków.
Na to wszystko cały czas patrzył zmarły w postaci wizerunku przymocowanego do trumny. Uroku uroczystości dopełniały: setki świec i lamp oliwnych, chorągwie i wszędzie walające się aksamitne sukna w kolorze czerwonym. Zmarłego chowano w kościele, nie na cmentarzu, bo takie miejsce przysługiwało szlachcie. Stąd może zdaniem Waligórskiego ciotka Bilewiczównej - Kulwiec (z przodu) Hipocentaurus (z tyłu) wisiała w kościele w Łubniach?
Byłem pod takim wrażeniem tych zwyczajów, że nie tylko je dla was streściłem z pewnej audycji radiowej, ale jeszcze tak sobie myślę… jakie wówczas musieli otrzymywać zasiłki pogrzebowe?