No a kto, przepraszam, przecież nie Sajgon?!?
Najpierw znikąd znalazła się Grzegorzowi na kolanach. I zaczęła przejmować kierownicę.
Dla dobra wyprawy ja przejęłam inicjatywę i przejęłam kota na swoje kolana, po czym na najbliższym parkingu zapakowaliśmy wspólnym wysiłkiem z powrotem do pudła.
Dalej jechałam w pozycji korkociągu, trzymając ręką kratę. Nie pomogło, za jakiś czas kota znowu mieliśmy na desce rozdzielczej. Zjechaliśmy na stację benzynową w Kobierzycach celem nabycia taśmy duct tape w ramach ostatniej rozpaczy.
Tym razem kota nie dała się zaskoczyć, ale my tak. Wyprysnęła do najbliższego ogródka, schowała się za śmietnik i zaczęła prać psa, który się do niej dobierał (idiota). Właścicielka posesji (i psa) miała stereotypowy ogląd sytuacji i zabierawszy burka serdecznie nas przepraszała, że tak się brzydko zachował w stosunku do biednego kotka.
Biedny kotek, sprzedawszy psu na pożegnanie pazurzastego plaskacza przez nos, prysnął pod samochód.
Na szczęście nasz, zaparkowany.
Oszczędzę szczegółów ponownego pakowania do pudła (drastyczne, dla widzów o mocnych nerwach), grunt, że Grzegorz znalazł parcianą taśmę z zaciskiem, którą zacisnęliśmy kotu... dookoła kontnerka, żeby się już drzwiczek podważać nie dało.
A dalej... A dalej to już tylko czterysta kilometrów na ciągłej syrenie MIAUUUUUUU!!!