Byliśmy na występie Bocelliego, ponoć dalekiego pra pra wnuka Botticellego. Mimo to nie maluje, a daje koncerty. Spektakl niby niezły, śpiewa ładnie, gra dobrze, ale tańczy szczere mówiąc średnio. Za to współpraca z publicznością na Narodowym znakomita, jak górne sektory zainicjowały „Polskaaaa biaaało czeeerwoni”, od razu wszedł w melodię wyciągając tenorem pod otwarty dach: „Nic się nie stało, Polacy nic się nie stało!”
Jednak nie wszystkim się podobało, część sektorów po półgodzinie, nie czekając na rozwikłanie głównej zagadki koncertu, kto zabił i komu śpiewa Bocelli, a komu jego syn, poszła na mecz Legia-Zabrski Górnik. Może tam było tańsze piwo?
Finał w wykonaniu Gwiazdy Wieczoru, jego syna, diwy operowej, barytona, chóru i orkiestry symfonicznej znakomity, zaśpiewał nawet marsz imperialny. Kilka bisów zachwyciło wyrobioną publiczność, która jednym głosem żegnała artystów głośnym: Lewandowski, Lewandowski!
A wrażenia widzów? Różne, dla jednych najlepsze głosy na świecie, dla innych Banana Boat lepsi.