Nie samym szpitalem człowiek żyje, chociaż trudno uciec od tematów zdrowotnych nawet w breweriach historycznych. Mamy więc rok jakże Pański, bo już 1803, kiedy to na dwór hiszpański dociera informacja o wybuchu epidemii czarnej ospy w koloniach amerykańskich. Pamiętajmy, ze wtedy ospa dla tak zwanych rodowitych amerykanów była zabójcza. Zawleczona w 1520 r. w ciągu 100 lat spowodowała, że populacja Indian zmniejszyła się z ok. 26 do 1,6 mln.
Nic więc dziwnego, że powziąwszy ową hiobową wieść król Hiszpanii Karol IV od razu zaczął rozważać zamknięcie siłowni i zakaz wstępu do lasów. Ba, ale skoro prawie wszyscy żyli w lasach? Wymyślono więc szczepienia, bo już od jakiegoś czasu udawało się szczepić przeciwko ospie poprzez zarażenie jej lżejszą w przebiegu wersją, krowianką. Tylko jak przewieźć szczepionkę na drugi kontynent? Okazało się, że jedynym pewnym wyjściem jest przewiezienie krowianki przez Atlantyk w… organizmach zarażonych dzieci z sierocińca i kolejnych zarażanych podczas rejsu. I co? I wszystko skończyło się dobrze, dzieci szczęśliwie zarażone i zarażane szczęśliwie przewieziono przez ocean, a na miejscy organizację szczepień oddano w ręce księży, mających największy autorytet wśród wiernych. Klika ekip z lekarzami krążyło po całym, ogromnym imperium hiszpańskim i w ciągu paru lat zaszczepiło kilkaset tysięcy ludzi, nie zamykając zakładów fryzjerskich. Można? A wniosek z opowieści jest taki, że wbrew głosom wątpiących, sieroty są potrzebne!