Lata już temu (kiedy byłem jeszcze małą dziewczynką) słyszałem taką anegdotę: Jeden mieszczanin koniecznie chciał do jednego towarzystwa, lecz wyglądało na to, że ono doń wcale się nie pali. Dowcipkował gęsto, jął też studiować jakiś wzięty kierunek, jednak czemuś uznania nie zdobywał. Zdwajał i potrajał wysiłki, a osiągany efekt wydawał się coraz marniejszym. Raz, kiedy była okazja do luźnej rozmowy z pewnym profesorem znanym z „ludzkiego podejścia”, poprosił go o życiową poradę. Mimo iż profesorowi stale przeszkadzano i dzwoniły telefony, zdołał gościa wysłuchać. Potem powiedział tak: Na to trzeba trzech dyplomów... i profesora wezwano do rektora. Ale student swoje już wiedział. Ambitny był, zawziął się i kolejno zdobył trzy dyplomy, a nawet pół czwartego. Niestety, główny jego cel nie ziścił się. Mimo wieku już średniego i naukowego dorobku, czuł się w pewnych towarzystwach nie do końca akceptowanym, a w niektórych - nie miał pewności, czy nawet nie drwiono. Pojął wtedy, że profesor - tak lubiany profesor - musiał go oszukać. Ale właśnie przypadek zrządził, że będąc na jakimś sympozjum, w jakimś kraju, nagle zobaczył na liście uczestników nazwisko tego właśnie profesora. Odnalazł go w kuluarach i po prostu napadł z pretensją. Stareńki profesor westchnął i odrzekł: Szanowny panie. Proszę nie myśleć, ze o panu zapomniałem. Chodził mi pan po głowie przez te wszystkie lata. Wtedy - przerwano nam, a później już nie było mi dane pana widzieć... dopiero teraz. A ja przecież nie dokończyłem zdania. W pana, więc, wypadku - potrzebne są trzy dyplomy: pańskiego dziadka, pańskiego ojca, no i, koniecznie, pański.