17:07
Gdzie wolny handel, tak reklamowany i kultywowany w Gnácie? Jak już wspomniałem, Gnát w istocie nie jest zagrożeniem dla wolnego handlu i popiera wszelkie wolności, w tym handlowe, we własnej hali. Wolny handel, Czytelniku, to część z luźno stojącymi regałami, pomiędzy którymi dozwolone jest jeździć we wszystkich kierunkach do woli. Słowem — wolność obywatelska.
Nieuniknienie opuszczam jednak strefę wolnego handlu. Sceneria zmienia się, a wraz z nią obowiązujące zasady. W ślad za jednym i drugim atmosfera staje się też mniej podniosła i wszędobylska euforia ustępuje miejsca urzędowemu skoncentrowaniu. Przed nami zaczyna się bowiem DZO, czyli Dział Zakupów Obowiązkowych. Klienci mogą tu zrewanżować się Gnátowi za całe wyrządzone im dotąd dobro.
Ruch jest tu jednokierunkowy i rygorystycznie przestrzegają tego zmilitaryzowane oddziały subiektów w czapkach z białym denkiem. Pospolicie nazywa się ich „drogówką”, ale to określenie jest krzywdzące, mają bowiem w porównaniu z drogówka większe uprawnienia. Kompetencje te dotyczą nie tylko wypisywania mandatów za zbyt szybkie prowadzenie wózka. Ale faktycznie, owo „drogowe” przewinienie zdarza się tu najczęściej, a ludzie Gnátowi nieżyczliwi rozpowszechniają bezczelnie plotkę, jakoby białe czapki tych panów miały podwójne dno.
Alejki w tej części sklepu są oznakowane jak ulice w mieście. Prócz świateł i znaków pionowych, na jezdniach widnieje oznakowanie poziome. Dla zwiększenia efektywności wizyt klientów oraz zapobieżenia piractwu drogowemu tu i ówdzie ciągną się poprzeczne, zółto-czarno malowane wyboje. To dla osób, którym się wydaje, że skończyły zakupy.
Ale-ale, z drugiej strony nie wolno nam zapomnieć, że to właśnie tu zgromadzono większą część autentycznych atrakcji, których próżno by szukać gdzie indziej. No bo o ile można zrozumieć, że nie ma świąt bez choinki, Świętego Mikołaja z czekolady, cukrowego renifera i plastikowego wieńca na drzwi, który sam gra kolędę „O Tannenbaum” — wobec czego można spokojnie te towary wyeksponować właśnie w takim dziale — to jednak przyznać muszę, że oferta i tak robi duże wrażenie.
Czego tu nie ma! Części do maszyn drogowych — zauważmy, że po cenach tak śmiesznych, że trudno je sobie nawet wyobrazić. Urny, katafalki. Żywność dla wielbłądów i lam. Asfalt błyskawiczny. Działki budowlane składane, dmuchane i jako puzzle. Peryskopy. Młynki mechaniczne do kawy. Kopie dzieł sztuki z napisem kopia lub oryginał do wyboru. Klarnety i fagoty. Naboje ćwiczebne do piór. Zestawy dla dzieci „Sam złap psa. Mały hycel”. Akcesoria skórzane dla aktywnych. Szczotki ustępowe w kompletach po 8 sztuk...
I naprawdę jest tu tanio.
Oferta jest wyszukana, zwłaszcza teraz, przed świętami — sam przyznasz, Czytelniku — nie mówiąc o tym, że w pewnych dziedzinach życia nie zapanowałby postęp technologiczny, gdyby nie podtrzymywanie popytu na coraz to nowe rozwiązania. W innych dziedzinach nie byłoby zapewne mogło być mowy o handlu, gdyby nie podtrzymywanie podaży przez rozwydrzonych klientów. Nad głowami kołysze się napis: Fajny prezent.
Dla świętego spokoju wybrałem Świętego Mikołaja. I tak go nie będę jadł. Po chwili namysłu dokładam cukrowego renifera. W duchu cieszę się, że z okazji świąt rzucono tu tyle tandety związanej tematycznie z porą roku. Bywa przecież gorzej.
DZU — kolejny sektor, czyli Dział Zakupów Ustawowych odznacza się jeszcze bardziej skupioną atmosferą. Są to jak wiemy zakupy gwarantowane ustawą, określającą szczegółowo, które towary muszą znaleźć się w każdym hipermarkecie. Ustawa gwarantuje klientowi ofertę, a więc, logicznie rozumując, gwarantuje sprzedawcy zbyt. Toteż gwoli sprawiedliwości i czując oparcie w przepisach prawa, ekspedienci sami wkładają do koszyka towary klientom. Przede wszystkim sprawa dotyczy chleba oraz zwyczajowego przepisu, że pieczywo dotknięte uważa się za sprzedane. Napis taki widnieje zresztą na belce stropowej. Jak mnie poinformowano, pieczywo pochodzi z nadwyżek pasz. Na pewno jest więc jadalne. Ale można też dostać świeżutkie, fantastycznie pachnące kurczaki smażone tu na miejscu, w Gnácie. Pycha!
Klienci nie pertraktują ani nie oburzają się, jak by to się mogło w pierwszym odruchu wydawać. Powód? To właśnie tutaj można znaleźć większość oferty handlowej objętej bonami towarowymi. A bon towarowy to jak wiadomo gwarantowany zakup i brak stresów, przykrości i upokorzeń przy płaceniu w kasie.
Powód drugi? Na dziale aż kolorowo jest od wywieszek „Promocja”, „Okazja” i „Najtańszy produkt”, które swymi jaskrawymi barwami wprawiają w ekscytację nawet niepiśmiennych.
Powód trzeci? Prawdopodobnie poprzez zbieżność okoliczności DZU również znaczy „Dziennik Ustaw”. Skojarzenie z gatunku tych, do których należy też US — Urząd Skarbowy.
Powód czwarty? Gadający Święty Mikołaj.
Nim zdołałem z nim w ogóle porozmawiać, musiałem się zdrowo naczekać, gdyż pracownik ten, z czerwonym nosem, służbową brodą i w tradycyjnym stroju po prostu gada i gada do bezprzewodowego mikrofonu. Nie sposób powtórzyć jego wyuczonych stwierdzeń i sloganów, wypowiada je z prędkością karabinu maszynowego.
— Czy możemy porozmawiać poza anteną?
— Kogo pan reprezentuje? — Mikołaj wyłącza na chwilę mikrofon. Jest wielki jak ochroniarz i aby przypominać klientom, że na dworze mróz, czuć od niego alkohol.
— Na czym polega promocja minutowa, którą pan reklamuje? — próbuję przejąć inicjatywę w dyskusji.
— Na oferowaniu rzeczy tylko poprzez minutę jako niepowtarzalnej okazji.
— Ale mimo to mówi pan o tym cały dzień?
— Promocje minutowe są co godzinę — Mikołaj pociąga czerwonym nosem. — Pan się pyta niemądrze!
Po tym wyjaśnia mi to, co już zaobserwowałem: jak to wywożą pewne partie towaru na halę sprzedażną z magazynu na okres jednej minuty i jak klienci rzucają się na nie wówczas powodowani wysokimi uczuciami, na przykład: niepohamowaną żądzą posiadania, niepohamowaną żądzą imponowania innym, niepohamowaną żądzą pokazania siły, niepohamowaną żądzą postawienia na swoim, niepohamowaną żądzą udowadniania, że nie jest się gorszym, niepohamowaną żądzą dania ujścia frustracji.
— To piękny i wzruszający widok — dodaje. — Udaje nam się wówczas rozrywać więzi krewniacze wśród naszych klientów, jeśli mamy do czynienia z klientami tworzącymi pary lub te, jak im tam, rodziny. W przeciwnych przypadkach nie byliby zdolni do podejmowania śmielszych decyzji rynkowych — Mikołaj posługuje się tu językiem wielkiej ekonomii. — A tak, odkrywamy w nich faktyczne popędy i wywlekamy je z głęboko drzemiących pokładów. Wyzwalająca się adrenalina skłania ich do śmiałych i zdecydowanych działań na rynku. Dla nas to dowód, jak bardzo zabiegają o nasze towary. Zwłaszcza klientki. Kobiety chętnie korzystają pod koniec zakupów z usług naszych salonów fryzjerskich, manicure, punktu medycznego, a nawet muszą czasem kupować nową część garderoby lub but. Cieszymy się mogąc je przez to zapoznać z wszystkimi tymi działami naszej oferty handlowej. Naszą ideą jest dotrzeć do id klienta. Zresztą... chyba za dużo panu mówię.
— Nie, nie, to nader ciekawe. A co sprzedajecie tym sposobem?
— Wszystko co nie idzie normalnie. Na przykład odzież XXXXL nigdy nie jest kupowana z wieszaka. Podobnie buty większe niż 49. Potencjalni reflektanci na taki towar za długo mędrkują przy oglądaniu i przymierzaniu, grymaszą, nawet stroją miny — i w końcu odchodzą. Rezygnują!
— Takie zachowanie uważacie za nielogiczne?
— Ba! A widział pan klienta, któryby podobnie zachował się w restauracji? Przecież za takie wybrzydzanie wyrzuciłby go każdy kelner! Na zbity talerz!
— Tu ma pan rację. To po prostu nie przystoi. Byłby to przejaw co najmniej braku kultury klienta.
— Delikatnie pan to ujął — chwali mnie gruby Mikołaj. — Kultura zakupów, kolego, jest dla Gnáta najważniejsza! — stwierdza na zakończenie, zadowolony z siebie i widzę z jego ruchów i oblicza, że nie ma ochoty na dalszą rozmowę.
Myliłem się. Nie uszedłszy kroku uczułem czyjąś wielką dłoń na ramieniu.
— Może pan zechce zaproponować teraz jakieś miłe hasło reklamujące nasz sklep? — mówi ni stąd ni zowąd do mikrofonu Mikołaj, po czym celuje nim niczym lufą prosto w moją twarz. Moje zaskoczenie zwolna ustępuje rzeczowej bieganinie myśli, aby być oryginalnym i zadowolić mojego gospodarza.
— Market Gnát – Wielki Brat! — mówię.
— Brawo! — na to Mikołaj.
W sklepie rozlegają się nieśmiałe brawa, głuszone jednak kolędowym podkładem z głośników.
Mikołaj tymczasem żegna się ze mną w uściskach i odchodzi, a ja dostrzegam wówczas na jego pasku kabury na mikrofony, zaś na jego barkach dwie przewieszone taśmy na baterie do nich.
Tak jak do kas wiedzie jedna droga, istna Odyseja, tak i trzecia część tryptyku dopełnia handlowej trylogii naszego stulecia spod trzech „D”. Jest nią DRU — Dział Rzeczy Używanych, pochodzących z dzierżaw, zwrotów i reklamacji, a także darów i wolnych datków, na które gdzieś indziej nie znaleźli się chętni. Jest tu wszystko. Piętrzą się stosy kolorowych szczoteczek do zębów i grzebieni, brzęczą nieustannie przekopywane góry emaliowanych misek, można też znaleźć pościele, prześcieradła, bieliznę, a nawet kurtki i buty; te ostatnie również w olbrzymich górach otoczonych niskimi metalowymi barierkami. Przypomina mi się wycieczka w podstawówce do jakiegoś koszmarnego muzeum, tyle że nie pamiętam jakiego.
Jest to prawdopodobnie ta część hali Gnáta, która jest odpowiedzialna za wytworzenie zorganizowanego, ukierunkowanego ruchu mas ludzkich. Posłużono się wszakże bardzo prostą zasadą, która każe umiejętnie lokować największe atrakcje, gdyż to właśnie one jak nic innego w świecie przyciągają potencjalnych nabywców, o ile tworzą oni stada. O ile tylko rozumuję tu logicznie, rzecz jasna.
Podsumowuję: kupię mysz, Mikołaja i renifera. Malutko, ale mysz jest droga, mam już sposób, aby popatrzono na moją obecność w Gnácie przychylnie.