Autor Wątek: Na zakupy  (Przeczytany 11672 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline Cezarian

  • Pierdziel
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *
  • Wiadomości: 52082
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-32
  • Płeć: Mężczyzna
  • Ja tu tylko bałaganię...
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #30 dnia: 08 Marca 2010, 09:58:00 »
Dostaję już promocyjnego zawrotu głowy, co za sklep. Teraz się nie dziwię, że już niedługo zostanie wprowadzony trzeci dzień wolny od pracy, trudno to przecież obejść w dwa dni weekendu. Ale przy takiej wielkości sklepu jakie muszą byc parkingi? I promocje na parkingach - im dalej od sklepu staniesz, tym taniej kupisz w sklepie.
Dział mięsny, no no, aż się noże rzeźnicze (elektrody rzeźnicze) same składają do oklasków. Możnaby organizować zawody wśród rzeźników. Mała corrida dla dzieci - z udziałem królików, też miałaby swoje wzięcie.
Ceterum censeo Carthaginem esse delendam.

Offline Bluesmanniak

  • ZOMOwiec
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *****
  • Wiadomości: 26389
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-4
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #31 dnia: 08 Marca 2010, 10:04:47 »
Ja czekam na dział muzyczny i sportowy. A może i jakiś sex-dział tam jest? W końcu to duży sklep ;D

Stefan

  • Gość
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #32 dnia: 08 Marca 2010, 10:12:09 »
ja nie chodzę do sklepów

Offline Cezarian

  • Pierdziel
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *
  • Wiadomości: 52082
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-32
  • Płeć: Mężczyzna
  • Ja tu tylko bałaganię...
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #33 dnia: 08 Marca 2010, 10:48:09 »
ja nie chodzę do sklepów
Jak każdy prawdziwy chrześcijanin, Stefek praktukuje prawo Mahometa. On nie przychodzi do sklepu, sklep przychodzi do niego. Podobnie zresztą ma z nartami i wakacjami.

A może i jakiś sex-dział tam jest? W końcu to duży sklep ;D
Sex-dział wodny? ;)
Ceterum censeo Carthaginem esse delendam.

Offline nick: dr O.B.

  • Nowy Bułczarz
  • *
  • Wiadomości: 19
  • słoiki dżemu truskawkowego +4/-0
Na zakupy
« Odpowiedź #34 dnia: 09 Marca 2010, 10:28:44 »
16:11

  „Książki na wagę.” To już coś. Te dla dzieci należą do serii „Biblioteczka króla Ćwieczka”. Dowiaduję się tu, że encyklopedia na kredowym papierze wyraźnie nie schodzi. Trudno się dziwić, perfidia producenta kazała mu stosować także twardą oprawę. Na regale „Literatura Faktu” spostrzegam Żywoty Świętych (bestseller o iluś wydaniach) i powieści szpiegowskie w stylu Spowiedź przedostatniego prezydenta; Zdradzili czy sprzedali?; Wybór sentencji nacjonalistów świata; Prawdziwe rozwinięcia skrótów niektórych formacji politycznych; Parszywa Dwunastka (ta książka ma na niebieskiej okładce krąg z dwunastu złotych gwiazdek). Na dziale przyrodniczym: Cała mądrość o zwierzętach trujących; Sprawianie (sobie) kota — poradnik gospodyni i wiele, wiele innych. A w jednej książce to są same brzydkie wyrazy i ich akronimy, ze skorowidzem i, no nie! portret autora.
  Mijam z kolei pobliski „Dział Prac Magisterskich i Licencjackich” — jest on dosłownie zatłoczony młodymi ludźmi płci obojga niczym autobus. Miły ekspedient wyjaśnia mi, że w ofercie jest obecnie ponad 800 tytułów, spośród których pozycje mocniej zużyte oferowane są oczywiście taniej.
  — Można by rzec, że jest u nas stała promocja prac magisterskich — stwierdza.
  Aż wreszcie osiągam cel mojej wyprawy: „Komputery na wagę.” Z pewną nieśmiałością decyduję się przystanąć w tym dziale. O to mi chodziło — trafiłem.
  Wiem, że zostałem zauważony, ekspedient zmierza do mnie w podskokach.
  — Proszę pana, szybkie komputery kupuje się szybko — sprzedawca przechodzi do rzeczy bez żadnych ogródek. Bierze pan? Nagrywarka — 23 deka — prawie jak kostka masła. Dowolny procek to są dosłownie gramy! Mysz, optyczna, w zasadzie myśli za pana. Obudowa to kpina. Kupuje pan dla siebie? Listwę zasilającą możemy dać z podsłuchem...
  — Poprzestanę na samej myszy — ucinam. — Właśnie to chciałem kupić.
  Sprzedawca przerywa w pół zdania, w pół słowa nawet, i patrzy na mnie jak oniemiały. Nie dowierza.
  — Chcę mysz optyczną, sztuk jeden.
  — Bez komputera? — pyta powoli.
  — Bez. Jestem tego pewny.
  — W takim razie poproszę pański bilet.
  Mam bilet, nawet nie pamiętam kiedy go kupowałem, tyle emocji było przy wejściu.
  — Mysz tę biorę w całości — pozwalam sobie na ironię, — z kością, kulką i ogonem. Proszę.
  Zaczynam kojarzyć, że sprzedaż artykułów elektronicznych działających na podczerwień lub na radio jest po ostatnich międzynarodowych regulacjach objęta ścisłymi restrykcjami natury ilościowej i jakościowej.
  — I dokumenty.
  Daję. Zaraz zacznie mi opowiadać, że zbyt wiele było w ostatnich czasach wynalazków pirotechnicznych różnorakich idiotów, zbyt wiele osób zginęło i zbyt wiele dzieci straciło palce lub ręce wskutek zadziałania różnych ładunków wybuchowych sterowanych bądź wyzwalanych podczerwienią lub radiem. I że to „wynalazek” zaiste nieskomplikowany, tak na poziomie pilota od telewizora, który jak wiadomo w zasadzie sam nie myśli, a jednak jest wystarczająco sprytny. Cholera. Nie dać się wkopać! Chwileczkę...
  — Chwileczkę — mówię. — Co pan miał na myśli mówiąc, że mysz myśli za mnie?
  Ekspedient niemal upuszcza pudełko z rąk.
  — Mysz myśli? — powtarzam. — Pan sugeruje, że mam złe zamiary?
  Pewnie gdybym wziął cały komputer nie byłoby tej rozmowy.
  — By... bynajmniej — plącze się ekspedient.
  — Ale to pan zasugerował, nie ja, że mysz optyczna myśli, a więc jest zdolna do różnych tam rzeczy; niewiele trzeba pracy nad nią, aby... i tak dalej... Prawda?
  — Błagam — na to tamten. — Co pan mi imputuje?!....
  Nastaje cisza, podczas której triumfuję. Jak łatwo można wykryć maniaka w Gnácie na komputerowym! To tylko poszlaki i człowieka o czystym sumieniu nie powinny były zbijać tak łatwo z tropu. Ale z drugiej strony trzeba mieć łeb na karku, by ciebie samego nie zjedli w kaszy na byle stoisku.
  — I co? — mówię w końcu.
  — Może moglibyśmy jakoś...
  — Tyle że pan zna moje dane — znacząco patrzę na mój dowód, nadal w obcych, choć rozdygotanych rękach. — A ja znam co najwyżej pański numer służbowy, ZX 50, zresztą i tak pewnie zaraz zapomnę, bo nie mam nawet długopisu.
  — Jak powiem, że do myszy optycznej potrzebna jest dziura optyczna, to za kogo pan mnie gotów uznać?! — ekspedient chwyta się ostatnich argumentów.
  — Gadu gadu! Chwileczkę, to pan mi sugeruje, że moja mysz ma myśleć — niszczę kolesia jego własną bronią. — Więc kto zaczął całą tę idiotyczną dyskusję? — pytam dobitnie zbliżając się do kresu zamierzonego dialogu, ułożonego naprędce, ale i tak udaje mi się prowadzić go idealnie według planu.
  — No dobra — mówi ekspedient i wypuszcza głośno powietrze, tak jakby uchodziły zeń ostatnie argumenty i puszczały ostatnie szańce. Wreszcie stwierdza: — Dziura do myszy jest gratis.
  — To wiem i bez rozmowy z panem — odpowiadam (chodzi mu o odbiornik podczerwieni). — To tak jakbym dostał drugi but z pary za darmo. Też coś! Papiery dałem panu dobrowolnie, bo takie jest podobno prawo. Nie komentując. Ale wiem co jeszcze jesteście w stanie robić, aby się podlizać tym na górze i pewnej stolicy na B. Wie pan, co sobie życzę, aby pan mi obiecał?
  — Domyślam się, nie ma sprawy. Pewnie i tak ma pan dyktafon w zegarku lub w okularach (Bukareszt? Belgrad?)…
  Nie odpowiadam na to — choć mnie aż kusi, lecz panuję nad sobą. Naumyślnie dotykam dłonią zegarka. Mówię więc tylko:
  — Serdecznie dziękuję, był pan szalenie miły.
  — Życzę zadowolenia z myś... myszy — na to tamten.
  Zabieram pudełko, a napięcie powoli odpada. Widzę jak ekspedient biegnie szybko gdzieś za regał.
   Mogę podejrzewać tylko, co byłoby gdyby nie blef i moja zdecydowana postawa. Byłbym śledzony jako nabywca i posiadacz sprzętu podlegającego kontroli ze względów bezpieczeństwa. Nie muszą tego robić w Gnácie. Na razie. Ale pewnie robią, a ten żółtodzioby handlarz tak się dał łatwo wyprowadzić w pole. I pewnie naprawdę to jedno miał na sumieniu ów niezbyt krystaliczny ekspedient, reszta to głupie domysły dla samej draki. Dziennikarskiej draki, Czytelniku.
  Mam nadzieję, że się nie doczepią. A ja naprawdę potrzebowałem tanio kupić tę mysz.
  Instynkt dziennikarski czasami nie daje człowiekowi ani spać w nocy, ani czuwać w dzień. Odchodzę rozmyślając, czy i kiedy ktoś będzie chłodził nitroglicerynę w domowej lodówce. Postanawiam sobie, że nigdy nie kupię tu lodówki. Tak na wszelki wypadek. Bezpieczniej obrócić to zajście na informatycznym w durny żart.
  Posuwam się dalej w handlowej dżungli i uświadamiam sobie, że po tej drace mało co będzie w stanie przyciągnąć moją uwagę. Jednak muszę przyznać, że mimo pogorszonego nastroju zgrzeszyłem tu pewnością siebie. Oto Dział Zabytków oferuje drzwi gnieźnieńskie. To intrygujące, trudno się nie skusić i nie przystanąć, choć nie ma tu prawie ani jednego kupującego. Dziwne.
  — Powinny być w zasadzie na dziale budowlanym z racji swych przeciwwłamaniowych właściwości — wyjaśnia mi rzeczowo lokalny pracownik. — Tymczasem sporo witraży ostatnio zeszło z okazji świąt.
  — Oryginały? — pytam.
  — Ich pochodzenia nie znamy, przywozi nam je skądś jeden gość hurtem... A, drzwi?! Drzwi? No, robione pod oryginał, to na pewno; przecież są tylko jedne w kraju! Zresztą ja się na tych wszystkich zabytkach nie znam, ja mam zakatalogowane jako na przykład świecznik albo zastawa — mówi pokazując regał z lichtarzami i kielichami. — Albo „sztuka” — wskazuje gdzie indziej i za jego wyciągniętą ręką dostrzegam dalej jeszcze rzeźby, obrazy nobliwych starców — Proszę sobie wybierać.
  Nie mam ochoty. Pomału decyduję się, że trzeba obrać drogę do kas. Oczywiście nie zapominam, że nie jest to droga prosta jak linijka ani nawet krzywa jak calówka. Ale jest to droga jedyna. Idę więc, potocznie mówiąc, „do de”.

Offline Cezarian

  • Pierdziel
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *
  • Wiadomości: 52082
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-32
  • Płeć: Mężczyzna
  • Ja tu tylko bałaganię...
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #35 dnia: 09 Marca 2010, 12:56:46 »
"Żywoty świętych" to pewnie seria spod znaku słynnego niegdyś, a obecnie reaktywowanego "Tygrysa"?
Jeżeli w myszy optycznej można schowac bombę, to co dopiero w takiej lodówce, albo pralce. Choć pralki plazmowe, cienkie i zawieszane na ścianie to byłby dopiero wynalazek.
Ceterum censeo Carthaginem esse delendam.

Offline Bluesmanniak

  • ZOMOwiec
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *****
  • Wiadomości: 26389
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-4
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #36 dnia: 09 Marca 2010, 15:45:14 »
No owszem, owszem, z myszą to była akcja - aż mi tętno skoczyło!
Zastanawiam się, czy to nie jest aby scenariusz do serialu "24 godziny"?

Offline Cezarian

  • Pierdziel
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *
  • Wiadomości: 52082
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-32
  • Płeć: Mężczyzna
  • Ja tu tylko bałaganię...
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #37 dnia: 09 Marca 2010, 16:15:54 »
No owszem, owszem, z myszą to była akcja - aż mi tętno skoczyło!
Zastanawiam się, czy to nie jest aby scenariusz do serialu "24 godziny"?
Bądź relacji live z autopsji zwłok w prosektorium zatytułownej "Na zimno".
Ceterum censeo Carthaginem esse delendam.

Offline nick: dr O.B.

  • Nowy Bułczarz
  • *
  • Wiadomości: 19
  • słoiki dżemu truskawkowego +4/-0
Na zakupy
« Odpowiedź #38 dnia: 10 Marca 2010, 08:21:39 »
17:07

  Gdzie wolny handel, tak reklamowany i kultywowany w Gnácie? Jak już wspomniałem, Gnát w istocie nie jest zagrożeniem dla wolnego handlu i popiera wszelkie wolności, w tym handlowe, we własnej hali. Wolny handel, Czytelniku, to część z luźno stojącymi regałami, pomiędzy którymi dozwolone jest jeździć we wszystkich kierunkach do woli. Słowem — wolność obywatelska.
  Nieuniknienie opuszczam jednak strefę wolnego handlu. Sceneria zmienia się, a wraz z nią obowiązujące zasady. W ślad za jednym i drugim atmosfera staje się też mniej podniosła i wszędobylska euforia ustępuje miejsca urzędowemu skoncentrowaniu. Przed nami zaczyna się bowiem DZO, czyli Dział Zakupów Obowiązkowych. Klienci mogą tu zrewanżować się Gnátowi za całe wyrządzone im dotąd dobro.
  Ruch jest tu jednokierunkowy i rygorystycznie przestrzegają tego zmilitaryzowane oddziały subiektów w czapkach z białym denkiem. Pospolicie nazywa się ich „drogówką”, ale to określenie jest krzywdzące, mają bowiem w porównaniu z drogówka większe uprawnienia. Kompetencje te dotyczą nie tylko wypisywania mandatów za zbyt szybkie prowadzenie wózka. Ale faktycznie, owo „drogowe” przewinienie zdarza się tu najczęściej, a ludzie Gnátowi nieżyczliwi rozpowszechniają bezczelnie plotkę, jakoby białe czapki tych panów miały podwójne dno.
  Alejki w tej części sklepu są oznakowane jak ulice w mieście. Prócz świateł i znaków pionowych, na jezdniach widnieje oznakowanie poziome. Dla zwiększenia efektywności wizyt klientów oraz zapobieżenia piractwu drogowemu tu i ówdzie ciągną się poprzeczne, zółto-czarno malowane wyboje. To dla osób, którym się wydaje, że skończyły zakupy.
  Ale-ale, z drugiej strony nie wolno nam zapomnieć, że to właśnie tu zgromadzono większą część autentycznych atrakcji, których próżno by szukać gdzie indziej. No bo o ile można zrozumieć, że nie ma świąt bez choinki, Świętego Mikołaja z czekolady, cukrowego renifera i plastikowego wieńca na drzwi, który sam gra kolędę „O Tannenbaum” — wobec czego można spokojnie te towary wyeksponować właśnie w takim dziale — to jednak przyznać muszę, że oferta i tak robi duże wrażenie.
  Czego tu nie ma! Części do maszyn drogowych — zauważmy, że po cenach tak śmiesznych, że trudno je sobie nawet wyobrazić. Urny, katafalki. Żywność dla wielbłądów i lam. Asfalt błyskawiczny. Działki budowlane składane, dmuchane i jako puzzle. Peryskopy. Młynki mechaniczne do kawy. Kopie dzieł sztuki z napisem kopia lub oryginał do wyboru. Klarnety i fagoty. Naboje ćwiczebne do piór. Zestawy dla dzieci „Sam złap psa. Mały hycel”. Akcesoria skórzane dla aktywnych. Szczotki ustępowe w kompletach po 8 sztuk...
  I naprawdę jest tu tanio.
  Oferta jest wyszukana, zwłaszcza teraz, przed świętami — sam przyznasz, Czytelniku — nie mówiąc o tym, że w pewnych dziedzinach życia nie zapanowałby postęp technologiczny, gdyby nie podtrzymywanie popytu na coraz to nowe rozwiązania. W innych dziedzinach nie byłoby zapewne mogło być mowy o handlu, gdyby nie podtrzymywanie podaży przez rozwydrzonych klientów. Nad głowami kołysze się napis: Fajny prezent.
  Dla świętego spokoju wybrałem Świętego Mikołaja. I tak go nie będę jadł. Po chwili namysłu dokładam cukrowego renifera. W duchu cieszę się, że z okazji świąt rzucono tu tyle tandety związanej tematycznie z porą roku. Bywa przecież gorzej.
  DZU — kolejny sektor, czyli Dział Zakupów Ustawowych odznacza się jeszcze bardziej skupioną atmosferą. Są to jak wiemy zakupy gwarantowane ustawą, określającą szczegółowo, które towary muszą znaleźć się w każdym hipermarkecie. Ustawa gwarantuje klientowi ofertę, a więc, logicznie rozumując, gwarantuje sprzedawcy zbyt. Toteż gwoli sprawiedliwości i czując oparcie w przepisach prawa, ekspedienci sami wkładają do koszyka towary klientom. Przede wszystkim sprawa dotyczy chleba oraz zwyczajowego przepisu, że pieczywo dotknięte uważa się za sprzedane. Napis taki widnieje zresztą na belce stropowej. Jak mnie poinformowano, pieczywo pochodzi z nadwyżek pasz. Na pewno jest więc jadalne. Ale można też dostać świeżutkie, fantastycznie pachnące kurczaki smażone tu na miejscu, w Gnácie. Pycha!
  Klienci nie pertraktują ani nie oburzają się, jak by to się mogło w pierwszym odruchu wydawać. Powód? To właśnie tutaj można znaleźć większość oferty handlowej objętej bonami towarowymi. A bon towarowy to jak wiadomo gwarantowany zakup i brak stresów, przykrości i upokorzeń przy płaceniu w kasie.
  Powód drugi? Na dziale aż kolorowo jest od wywieszek „Promocja”, „Okazja” i „Najtańszy produkt”, które swymi jaskrawymi barwami wprawiają w ekscytację nawet niepiśmiennych.
  Powód trzeci? Prawdopodobnie poprzez zbieżność okoliczności DZU również znaczy „Dziennik Ustaw”. Skojarzenie z gatunku tych, do których należy też US — Urząd Skarbowy.
  Powód czwarty? Gadający Święty Mikołaj.
Nim zdołałem z nim w ogóle porozmawiać, musiałem się zdrowo naczekać, gdyż pracownik ten, z czerwonym nosem, służbową brodą i w tradycyjnym stroju po prostu gada i gada do bezprzewodowego mikrofonu. Nie sposób powtórzyć jego wyuczonych stwierdzeń i sloganów, wypowiada je z prędkością karabinu maszynowego.
  — Czy możemy porozmawiać poza anteną?
  — Kogo pan reprezentuje? — Mikołaj wyłącza na chwilę mikrofon. Jest wielki jak ochroniarz i aby przypominać klientom, że na dworze mróz, czuć od niego alkohol.
  — Na czym polega promocja minutowa, którą pan reklamuje? — próbuję przejąć inicjatywę w dyskusji.
  — Na oferowaniu rzeczy tylko poprzez minutę jako niepowtarzalnej okazji.
  — Ale mimo to mówi pan o tym cały dzień?
  — Promocje minutowe są co godzinę — Mikołaj pociąga czerwonym nosem. — Pan się pyta niemądrze!
  Po tym wyjaśnia mi to, co już zaobserwowałem: jak to wywożą pewne partie towaru na halę sprzedażną z magazynu na okres jednej minuty i jak klienci rzucają się na nie wówczas powodowani wysokimi uczuciami, na przykład: niepohamowaną żądzą posiadania, niepohamowaną żądzą imponowania innym, niepohamowaną żądzą pokazania siły, niepohamowaną żądzą postawienia na swoim, niepohamowaną żądzą udowadniania, że nie jest się gorszym, niepohamowaną żądzą dania ujścia frustracji.
  — To piękny i wzruszający widok — dodaje. — Udaje nam się wówczas rozrywać więzi krewniacze wśród naszych klientów, jeśli mamy do czynienia z klientami tworzącymi pary lub te, jak im tam, rodziny. W przeciwnych przypadkach nie byliby zdolni do podejmowania śmielszych decyzji rynkowych — Mikołaj posługuje się tu językiem wielkiej ekonomii. — A tak, odkrywamy w nich faktyczne popędy i wywlekamy je z głęboko drzemiących pokładów. Wyzwalająca się adrenalina skłania ich do śmiałych i zdecydowanych działań na rynku. Dla nas to dowód, jak bardzo zabiegają o nasze towary. Zwłaszcza klientki. Kobiety chętnie korzystają pod koniec zakupów z usług naszych salonów fryzjerskich, manicure, punktu medycznego, a nawet muszą czasem kupować nową część garderoby lub but. Cieszymy się mogąc je przez to zapoznać z wszystkimi tymi działami naszej oferty handlowej. Naszą ideą jest dotrzeć do id klienta. Zresztą... chyba za dużo panu mówię.
  — Nie, nie, to nader ciekawe. A co sprzedajecie tym sposobem?
  — Wszystko co nie idzie normalnie. Na przykład odzież XXXXL nigdy nie jest kupowana z wieszaka. Podobnie buty większe niż 49. Potencjalni reflektanci na taki towar za długo mędrkują przy oglądaniu i przymierzaniu, grymaszą, nawet stroją miny — i w końcu odchodzą. Rezygnują!
  — Takie zachowanie uważacie za nielogiczne?
  — Ba! A widział pan klienta, któryby podobnie zachował się w restauracji? Przecież za takie wybrzydzanie wyrzuciłby go każdy kelner! Na zbity talerz!
  — Tu ma pan rację. To po prostu nie przystoi. Byłby to przejaw co najmniej braku kultury klienta.
— Delikatnie pan to ujął — chwali mnie gruby Mikołaj. — Kultura zakupów, kolego, jest dla Gnáta najważniejsza! — stwierdza na zakończenie, zadowolony z siebie i widzę z jego ruchów i oblicza, że nie ma ochoty na dalszą rozmowę.
  Myliłem się. Nie uszedłszy kroku uczułem czyjąś wielką dłoń na ramieniu.
  — Może pan zechce zaproponować teraz jakieś miłe hasło reklamujące nasz sklep? — mówi ni stąd ni zowąd do mikrofonu Mikołaj, po czym celuje nim niczym lufą prosto w moją twarz. Moje zaskoczenie zwolna ustępuje rzeczowej bieganinie myśli, aby być oryginalnym i zadowolić mojego gospodarza.
  — Market Gnát – Wielki Brat! — mówię.
  — Brawo! — na to Mikołaj.
W sklepie rozlegają się nieśmiałe brawa, głuszone jednak kolędowym podkładem z głośników.
  Mikołaj tymczasem żegna się ze mną w uściskach i odchodzi, a ja dostrzegam wówczas na jego pasku kabury na mikrofony, zaś na jego barkach dwie przewieszone taśmy na baterie do nich.
  Tak jak do kas wiedzie jedna droga, istna Odyseja, tak i trzecia część tryptyku dopełnia handlowej trylogii naszego stulecia spod trzech „D”. Jest nią DRU — Dział Rzeczy Używanych, pochodzących z dzierżaw, zwrotów i reklamacji, a także darów i wolnych datków, na które gdzieś indziej nie znaleźli się chętni. Jest tu wszystko. Piętrzą się stosy kolorowych szczoteczek do zębów i grzebieni, brzęczą nieustannie przekopywane góry emaliowanych misek, można też znaleźć pościele, prześcieradła, bieliznę, a nawet kurtki i buty; te ostatnie również w olbrzymich górach otoczonych niskimi metalowymi barierkami. Przypomina mi się wycieczka w podstawówce do jakiegoś koszmarnego muzeum, tyle że nie pamiętam jakiego.
  Jest to prawdopodobnie ta część hali Gnáta, która jest odpowiedzialna za wytworzenie zorganizowanego, ukierunkowanego ruchu mas ludzkich. Posłużono się wszakże bardzo prostą zasadą, która każe umiejętnie lokować największe atrakcje, gdyż to właśnie one jak nic innego w świecie przyciągają potencjalnych nabywców, o ile tworzą oni stada. O ile tylko rozumuję tu logicznie, rzecz jasna.
  Podsumowuję: kupię mysz, Mikołaja i renifera. Malutko, ale mysz jest droga, mam już sposób, aby popatrzono na moją obecność w Gnácie przychylnie.

Offline Cezarian

  • Pierdziel
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *
  • Wiadomości: 52082
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-32
  • Płeć: Mężczyzna
  • Ja tu tylko bałaganię...
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #39 dnia: 10 Marca 2010, 09:24:10 »
Czytam o tej fantastycznej organizacji wolnego handlu i pomyślałem sobie, że powinien się jeszcze tam znaleźć Dział Rzeczy Zagubionych, bądź DUPA - Dział Umyślnie Pozostawionych Atrakcji. Jest bowiem oczywiste, że część klientów będzie się starała, mając na uwadze niepowtarzalność atmosfery sklepowej "zgubić" poszczególne produkty. "Zgubienie" może mieć rzeczywiste, ale także celowe lub przypadkowe - na przykład, gdy klient odkłada z powrotem na półkę oglądany towar. Musi się więc znaleźć dział w którym zagubione towary będą sprzedawane. Logika marketingu przemawia za tym, aby znalazł się on na terenie Działu Zakupów Obowiązkowych.
Ceterum censeo Carthaginem esse delendam.

Offline nick: dr O.B.

  • Nowy Bułczarz
  • *
  • Wiadomości: 19
  • słoiki dżemu truskawkowego +4/-0
Na zakupy
« Odpowiedź #40 dnia: 11 Marca 2010, 08:54:48 »
18:10

  Nim zdołam się na dobre ustawić w kolejce wózków prowadzącej do kas, widzę jeszcze bardzo osobliwego ekspedienta. Chyba jakaś nowość: przyklejono mu do dłoni słoiki, a na szyi zawieszono tabliczkę z reklamą kleju. Stoi taki przy kasach, w jednej łapie kwaszone ogórki, w drugiej śledzie i jeszcze misi recytować hasła reklamowe. Fakt skądinąd, że wielu klientów, zwłaszcza mężczyzn zawraca z wózkami i kieruje się prosto w stronę działu z alkoholami (wiem, wiem, słuszna uwaga, Czytelniku, muszą wykupić specjalną przepustkę na jazdę wózkiem pod prąd, a przepustka taka nazywa się w gnátowiskim żargonie „po prąd”). Czy o to tu chodzi? Nie wytrzymałem, zapytałem.
  — Krzywo ustawiłem — wyjaśnia chłopak. — A najgorzej, — dodaje ciszej i smutniej — że w środku jest żarcie...
  A dział z alkoholami, uhhh, to jest dopiero historia.
  Dział z alkoholami to wielki kombinat z osobną wewnętrzną kasą, otoczony drucianą siatką jak areszt śledczy w Ameryce albo potrzask dla agresywnej zwierzyny. Wchodzi się doń przez szlaban, jak do obszaru o podwyższonej ochronie, ale to uciążliwe wrażenie prędko znika, gdy tylko zaszyjemy się pośród regałów z butelkami i puszkami — taki jest wielki. Centralna część stoiska jest zajęta przez wybieg rodem z pokazów mody. Po lewej i prawej stronie długiego podwyższenia ciągną się wielkie jak biblioteki regały z pobłyskującym towarem, a na wolnej przestrzeni pomiędzy nimi a estradą może swobodnie gromadzić się publiczność.
  Co godzinę odbywa się tam impreza pod tytułem „Dwa w jednym”. Polega ona na połączeniu pokazu mody z promocją napojów alkoholowych. Garsonka plus krótka spódnica w granatowych tonacjach prezentowana jest na przykład przez młodą dziewczynę, która wygląda w niej jak policjantka. Modelka albo świetnie gra, albo istotnie jest mocno wstawiona. Rozentuzjazmowana publiczność (męska) podnosząc co chwilę głos z kilkudziesięciu gardeł dba o to, by nie spadła z podestu — tak dalece chwiejnym krokiem panienka się porusza. W tle rozbrzmiewa muzyka ze starego filmu 07 zgłoś się. Pseudo–policjantka dociera zygzakiem do stolika ustawionego na końcu estrady, gdzie usiłuje sobie nalać kolejkę z butelki oczywiście o pojemności 0,7, przy czym śmieje się rozczulająco z samej siebie. Po chwili czka głośno, czemu towarzyszy dzwonienie szyjki o szklankę.
  Gnát dba o stworzenie nastroju rozprężenia. Zakupy w nieformalnej, domowej atmosferze to cel i id eał współczesnego handlowca.
  — Czystą należy reklamować ze striptizem! — wrzeszczy entuzjastycznie jakiś klient, czym wywołuje lubieżny aplauz. Ale pewnie Gnát nie da się łatwo zaskoczyć na żadnym polu. Skoro wpadł na pomysł znakowania wyrobów spirytusowych wodą, w której zamiast wodoru znajduje się nietrwały tryt... Las rąk, a potem deszcz oklasków, wszystko w deszczu neutronów... Policjantka wychyliwszy zawartość szklanki wywraca się za siebie, jej obcasy chwilowo celują w sufit. Zdarza się to niedoświadczonym szesnastolatkom. Mężczyźni cmokają z wyrozumieniem.
  Dalej widzę dżokejkę, w skórzanych spodniach, dżokejskim kubraku i w czarnym toczku na głowie. Zgrabna dziewczyna, o czarnych, spiętych z tyłu włosach, wkracza energicznie na podest postukując wysokimi skórzanymi butami, i staje pewnie na samym końcu. Wodzi dominującym wzrokiem po tłumie zebranych, przy czym na jej czerwono uszminkowanych ustach maluje się wyraz najgorszej, kobiecej zaciętości. Po czym trzymanym w dłoni palcatem uderza ze świstem we własne udo i woła:
  — Wio, koniaku!
Wybucha euforia, mężczyźni ryczą, a ich zaczerwienione z emocji czoła pokrywa perlisty pot. Raźno garną się i sięgają po butelki z półek, po dwie, po cztery, po tyle ile da się chwycić dwiema dłońmi.
  — A teraz, drodzy państwo, kolej na wódkę żołądkową — zapowiada prowadząca pokaz, a osoba przebrana za salową wnosi na estradę biało emaliowane metalowe wiadro... W rzędach koneserów-fetyszystów znów panuje ruch i przepychanki. I brawa, strumienie braw z par silnych, spoconych dłoni.
  Czuję posadzkę pod dłoniami. Czy ja się słaniam?

Offline Cezarian

  • Pierdziel
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *
  • Wiadomości: 52082
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-32
  • Płeć: Mężczyzna
  • Ja tu tylko bałaganię...
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #41 dnia: 12 Marca 2010, 15:58:33 »
A może reklamę alkoholi na wybiegu jeszcze urozmaicić? Panie piją z ochotnikami np. żubrówkę, a potem następują dwa pokazy: pierwszy, jak wygląda się po spożyciu danego alkoholu i drugi -jak jak wyglada degustatorka dnia następnego. Oczywiście wymagane byłoby ścisłe przestrzeganie dawek spożywanego alkoholu, aby badania były miarodajne.
Ceterum censeo Carthaginem esse delendam.

Offline nick: dr O.B.

  • Nowy Bułczarz
  • *
  • Wiadomości: 19
  • słoiki dżemu truskawkowego +4/-0
Na zakupy
« Odpowiedź #42 dnia: 14 Marca 2010, 11:31:34 »
19:05

  Prawo Murphy’ego działa: moja kolejka posuwa się najwolniej. Ale każdy klient ostatecznie dotrze tam, gdzie musi. Dość zatem marzeń i wspomnień, nadchodzi pomału moja kolej. Czas zebrać myśli i zacząć obserwować otoczenie, by nie dać się zaskoczyć.
  W wojsku kluczem do sukcesu polegającego na przeżyciu w społeczności żołnierzy jest obserwacja i spryt. W Gnácie kluczem do sukcesu polegającego na przeżyciu w społeczności klientów i sprzedawców jest obserwacja, spryt i zwykłe szczęście. Dużo szczęścia. Wiadomo nie od dziś, że statystyczny obywatel nim zaliczy pierwsze w życiu udane zakupy w hipermarkecie ponosi szereg porażek i rozczarowań. Gra ta jest prawdopodobnie celowo uprawiana przez sklep, bo po prostu wciąga. Bo albo się wychodzi z innym towarem, albo ktoś odczuwa potrzebę narobienia draki i chce reklamować towar, albo towaru nie udaje się kupić mimo że jest w sklepie. Obywatele biorą się na sposób, przybywają nawet wzmocnieni obstawą w postaci licznych członków swych rodzin, nierzadko obu teściowych, aby po raz kolejny spróbować. Solennie obiecują sobie, że tym razem nie dadzą się nabrać na tą lub ową zasadzkę, zarzekają się, że zignorują promocję czy podsuwaną niespodziankę. Ten hazard opłaca się. Po kilkunastu próbach człowiek jest tak wprawiony, obeznany ze sklepowymi zwyczajami, że urasta do roli weterana wzbudzającego podziw i szacunek otoczenia, a wręcz może się zdarzyć, że nawet będzie odczuwał autentyczną satysfakcję z zakupów. Doświadczenie jest ważniejsze niż realna, materialna korzyść z wizyt w Gnácie. Podobnie wszak korzyścią z opanowania gry komputerowej jest sama wprawa w graniu w tę grę.
  Widzę jak o kilka osób przede mną przyłapano młodego człowieka, który pod kurtką próbował przemycić jakieś pudełko. Jak się okazało, komplet dziesięciu petard. Wiadomo, nowy rok za pasem, każdy chciałby sobie postrzelać. Pan ten został delikatnie poproszony na bok do wyjaśnienia zajścia. Kilkunastu mocno zbudowanych strażników chce z nim porozmawiać — spoufalają się w tym celu, używając sformułowania „Przyjacielu...”. Już go wloką do specjalnego pokoiku, którego szczelnie zamykające się drzwi gwarantują poszanowanie prywatności klienta.
  Inny nabywca z kolejki, w której stoję, próbuje przechylić się poprzez brzeg wózka, by wyciągnąć towar, z którego zamierza zrezygnować zaskoczony ceną. Klient sięga w próżnię i bezradnie łowi dłońmi w powietrzu, brakuje kilku centymetrów do powierzchni zakupów. Wózek jest po prostu głęboki i nie każdy wyciągnie zeń swój towar. Natomiast każdy towar dostrzeże dalekowzroczny czujnik kasjerki. Klient nachyla się, pręży i stęka, aż naraz rozlega się jego boleściwy wrzask:
  — Uaaaaa! Aaaa!
  I kilka przekleństw o antyfeministycznej treści.
  — Kręgosłup! — wołają ludzie, raczej z rezygnacją niż wyrzutem.
Jednak klient prostuje się jak sprężyna i w panice rozciera sobie wierzch dłoni. Gdy nic to nie daje i dalej jęczy z bólu, ktoś postanawia mu pomóc i odkręca swoją butelkę wody mineralnej. Jej zawartość zostaje wylana na dłoń winnego, co w połączeniu z syczeniem przez zęby pomału przynosi mu ulgę. Kasjerka znacząco patrzy na klienta, potem na swój dalekowzroczny czerwony czujnik laserowy do kodów kreskowych, potem znów na klienta. Kilka osób z kolejki zaczyna w panice brać z regału przy kasie okulary przeciwsłoneczne.
  — Serwis sprzątający proszony do kasy 64 — mówki kasjerka do mikrofonu.
  Tymczasem ni stąd ni zowąd w sklepie robi się bardzo głośno. Ktoś kilkakrotnie pogłośnił emitowaną kolędę, wskutek czego prawie nic poza nią nie słychać. Ja jednak wyławiam jak gdyby klaśnięcia. Raz, dwa... siedem... dziewięć, dziesięć, jedenaście! Trzynaście! Brzmią jak strzały i docierają zza dźwiękoszczelnych drzwi, za którymi był zniknął złodziej petard.
  — Zabawa na całego — kwituje ktoś z otoczenia, gdy muzyka cichnie.
Drzwi nie otwierają się więcej.
  — Wiadomo, nowy rok za pasem, każdy chciałby sobie postrzelać — dodaje ktoś inny, a mi chłód ściska serce.
  Postanawiam na wszelki wypadek sprezentować kasjerce renifera. Przede mną kilka osób nie chciało reszty, podarowało jej część własnych, zapłaconych już zakupów, albo pospiesznie wypisywało jakieś czeki na symboliczne sumy. Jedna osoba nie chciała z powrotem karty płatniczej. W popłochu nie doliczam dokładnie ceny, którą mam zapłacić. Zresztą jest to dla mnie obecnie banalne. Oto bowiem panienka kasjerka rzuciła z dezaprobatą renifera pod swój blat i teraz otwiera pudełko z moją myszą, po czym przeciągle patrzy mi w oczy, z taką odrazą, jakby tam zobaczyła martwą mysz. Postanawiam nic nie mówić. Podaję kartę płatniczą, a pod nią schowany banknot. Kasjerka oddaje mi pudełko z grymasem na twarzy, upewniwszy się, że zawiera ono mysz, a nie na przykład puszkę piwa. Mija chwila i mam z powrotem kartę. Na rachunek przezornie nie patrzę.
  Przechodzę przez bramkę. Nie piknęła. Nie jest to dziwne, nie kupowałem alkoholu. Bramka pika przy alkoholach i wtedy podchodzą dwaj panowie z alkomatem, żeby się przekonać, czy nie nastąpiło spożycie w sklepie. Pokazywanie im samej zakupionej pełnej, zamkniętej butelki kwitują stwierdzeniem: „Frajer!”. Zamiast kazać dmuchać, przykładają przyrząd do brzucha na wysokości żołądka i w skupieniu liczą ilość suchych elektronicznych stuknięć na sekundę.
  Nie chce mi się odchodzić od kasy. Nogi mam jak z waty. Za mną klient został odesłany z powrotem na halę, gdyż kupił za mało. To znaczy nie widziałem tego dokładnie, ale usłyszałem kilka kobiecych przekleństw, następnie głuchy odgłos i czyjś jęk przez zęby. Na podłogę w moją stronę padło kilka kropel wina. Teraz znowu wołają personel sprzątający. Dwa razy do tej samej, 64. kasy w dwadzieścia minut, niezły wynik. Młodzi chłopcy, jeden z wiadrem i zaróżowioną gąbką w dłoni oraz drugi ze szmatą i szczotką oraz butelką jakiegoś płynu muszą porządnie się nabiegać. Nie wiem czemu, przypomina mi się staw i pirat na wyspie.
  Wołają też ekspedienta z jakiegoś tam działu po napiwek, który klient zdecydował się uiścić. Komputerowiec, który mnie obsługiwał pewnie by nie przyszedł po coś takiego. Ale inni? Widzę, że czasem roi się od wzywanych po numerze służbowym ekspedientów. jest tak miło, że wszyscy są zadowoleni. Co prawda czas obsługi się dłuży, ale tak sympatyczna atmosfera powinna być podtrzymywana. Uprzejmość w dzisiejszych czasach, proszę państwa, jest balsamem i wartym kultywowania zabobonem, każdy psychoanalityk zaleca dziś zabawę w uprzejmość.
  Tuż za kasami, już po stronie aryjskiej, na drodze uszczęśliwionych klientów (w tym mojej) i ich wypełnionych wózków kolejna niespodzianka. Oto harcerka lat trzynaście, bardzo skąpo odziana prosi o dobrowolne dary z zakupionych towarów na szczytny cel. Wszyscy żałują dziewczęcia, że tak stoi w przeciągu w młodym wieku i marzną jej nogi, więc solidarnie odkładają to i owo do wózka harcerki, ze słowami „Mój Boże, jak można stać w przeciągu w tak młodym wieku!”. Niektórzy nawet dodają do tego przypowieść o jakimś wilku, chyba obiecują jej, że też go wkrótce dostanie, na co dziecko uśmiecha się grzecznie acz asertywnie.
  — Na jaki cel? — dopytują się wszyscy, bo nigdzie nie jest napisane.
  — Na szczytny — odpowiada dziewczynka.
  — A-a, chyba że tak.
  A to wpada więc twardawy serek, a to zaplącze się najmniejsza mandarynka, a to w końcu nawet i zielonkawo-plamisty bananek ląduje w koszu.
  Cel jest szczytny i polega na wzbudzaniu wyższych uczuć wśród klientów. Gdy tylko wózek nieco się wypełnia, skąpo umundurowane dziecko pcha go z mozołem w kierunku wielkich drzwi z napisem: „Gnát magazyn nigdy nie wchodzić z wózkami pod karą wzbronione”. Po chwili opróżniony już wózek i złotowłose dziewczę ukazują się na powrót w drzwiach, po czym kwesta się powtarza.
  I tak mam szczęście. Po pierwsze udaje mi się zignorować dziecko. Po drugie omija mnie loteria prezentowa. Zacznie ona działać od jutra: wylosowany klient, dajmy na to X, będzie darował prezent ze swoich zakupów innemu wylosowanemu klientowi Y. Klient Y zwany nabywcą nabywa przedmiot i daruje go jako prezent wylosowanemu klientowi Z. Dzięki uprzejmemu pośrednictwu osoby Y, klienci X i Z nie wiedzą o sobie nawzajem. Osoby oznaczone samogłoskami znajdują się na hali sprzedażnej, a spółgłoskami — po aryjskiej stronie. Aryjska strona!...

Offline Cezarian

  • Pierdziel
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *
  • Wiadomości: 52082
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-32
  • Płeć: Mężczyzna
  • Ja tu tylko bałaganię...
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #43 dnia: 15 Marca 2010, 10:30:24 »
Do tego opisu należy jeszcze dodać kalendarzyk dla kazdego obywatela z zaznaczonymmi dniami obowiazkowych zakupów w sklepie.
Aż strach pomyśleć, jeżeli jedna strona jest aryjska, to jak nazywa się ta druga?
Ceterum censeo Carthaginem esse delendam.

Offline nick: dr O.B.

  • Nowy Bułczarz
  • *
  • Wiadomości: 19
  • słoiki dżemu truskawkowego +4/-0
Na zakupy
« Odpowiedź #44 dnia: 15 Marca 2010, 22:39:47 »
20:11

  Spacer alejką handlową to stały element naszych zakupów gdy znudzi się już nahalna hala główna. Bogactwo stylowych szyldów, kolorowych witryn i umiejętnie dobrane światło przenosi mnie w czasy schyłku XX wieku. Przyznam, że pasaż w Gnácie urzeka.
  „Szewc tradycyjny” — z daleka słychać rzucane przezeń przekleństwa. Przyjmuje zamówienia i obuwie do reperacji i ze słowami „Będzie naprawione” wypisuje kwity. Gnát popiera rzemiosło, dlatego starał się tak wiernie, z dbałością o najdrobniejsze szczegóły oddać atmosferę małych sklepików i warsztacików rzemieślniczych.
  — Gnát, k..., popiera rzemiosło — mówi rzeczowo szewc. — Oni, s...yny nie przesadzają z czynszami nawet we własnej hali. Pokaż mi, k..., kolego, market, który wpuszcza do siebie konkurencję w postaci szewca. Ja, tu, jestem najlepszym szewcem w okolicy! Klienci zawsze odchodzą zadowoleni. Każdemu, choćby nie wiem komu, znajdziemy, k..., każdy model buta, nawet na narty. Pokaż mi pan k... fachowca, u którego dostajesz pan identyczną nówkę za cenę samej usługi. Wszyscy szewcy by tak chcieli!
  — Gdzie pan wcześniej pracował i jak szedł interes?
  — Jako szewc tylko w Gnácie. A co to pan tyle chce wiedzieć? Tylko tu idzie interes, no to mnie zatrudnili. Co Gnát to Gnát! Pana to dziwi? Klienci mówią „Buciki są jak nowe!”. Mówię, jeszcze nie było przypadku, żebyśmy nie znaleźli.
  „Rymarz” — w zastępstwie pod tym szyldem rezyduje młody poeta, który wystawia na ladzie kartkę: „Walentynki za pasem! Nie bądź smutasem! Wierszy robienie na zamówienie. Sonet rymowany — średnio w 40 minut mamy. To krócej niż twoje zakupy!” Cóż za szczerość: prosto i na temat. Ale cóż to za reklama bez podtekstów? Nie od każdego można wymagać, żeby dopowiedział sobie erotyczny rym do ostatniego wersu hasła reklamowego. Nic dziwnego, że przed kramem pustki, nie to co u szewca.
  Alejka handlowa oferuje również bardziej wyrafinowane usługi na miejscu: zdun, dekarz, poprawki murarskie, tresura zwierząt ogrodowych, EKG. Można tu również zastawić coś w rozlicznych lombardach i komisach. Krótkoterminowych pożyczek udziela się nawet pod zastaw żywych osób, szczególnie zaś chętnie — niepełnoletnich. Pożyczką pod ów zastaw może być prócz gotówki po części i sam sklepowy wózek, gdyż zbyt często się zdarzają korki z porzuconych niedbale wózków, z których przecież i tak nie da się wyjąć monet, jak wiadomo.
  Mijam kolejne stylowe szyldy i reklamy: „Nagrobki Gnát w godzinę laserem”. „Podrabianie kluczy”. „Skup butelek i metali kolorowych” — przed nim ciągnie się wielka kolejka zdenerwowanych mężczyzn, którzy gawędzą coś o jakichś podkładkach. Dziwne, przecież te kolejowe już się w kraju skończyły.
  „Wycinanie otworów pod wszystko”. „Gięcie wieszaków na odzież pod wymiar”. Toalety dla niepełnosprawnych, kabiny do przewijania niemowląt, cztery pokoje porodowe z wyposażeniem — na wypadek gdyby akurat zdarzył się poród — z tego jeden zajęty. Zakład pogrzebowy z kostnicą, a jakże — Gnát nie pozwala sobie na niedopatrzenia — a tuż obok, rzecz jasna, kwiaciarnia. Dosłownie wszystko. Dodam jeszcze serię bankomatów, rozmieszczonych na przemian z bankowymi automatami do gry w trzy karty i w oko. Są one dziś umiarkowanie oblężone, co jest dziwne wziąwszy pod uwagę wysokość świątecznych wydatków.
  Mijam jeszcze oczywiście wielki bar, bez którego trudno sobie wyobrazić wielogodzinne wizyty w Gnácie. Z daleka przyciąga zgłodniałych gości nie tylko napis „Von Denatld’s Fart Food TM”, ale i rzeczowe reklamy. Oto czytamy: „Czy wiesz, dlaczego nasze kittenburgery są takie kruche i delikatne? Zawdzięczamy to specjalnemu procesowi przyrządzania. Nasze mięso dla nabrania smaku i aromatu dojrzewa przez dwa tygodnie w zalewie w ekologicznie czystych rejonach Rzeczypospolitej”. I dla poparcia zamieszczono poniżej panoramę znad Bałtyku ze starym Fromborkiem widocznym w oddali. Na pierwszym planie na piasku siedzi pręgowany, niebywale uśmiechnięty kot. Z emocji nie jestem jednak głodny. Zmierzam bowiem podbić gwarancję na moją mysz.
  Kolejna atrakcja, kombinat gastronomiczny pod śpiewnie brzmiącą nazwą „Restauracja Glutamina” kusi i prowokuje z dala rozchodzącym się zapachem, który idzie w parze z treścią jadłospisu i barwnych fotografii posiłków i, niestety, z cenami. Wśród oferty „Glutaminy” reklamowana jest nowość: słodkie frytki.
  — Frytki na słodko z naszych batatów nie chcą na razie specjalnie schodzić — objaśnia mi obsługa kasy płci pięknej. — Mamy nadzieję, że to tylko kwestia niewyrobionego smaku naszych gości. Nie takie problemy żywieniowe przezwyciężono, podtrzymujemy więc zimową ofertę kosztem tradycyjnych kartofli.
  — Ale nie jest to kłopotem — dodaje hardo drugi kasjer — odkąd nasi fachowcy z działu mięsnego znaleźli niszę ofertową dla skrobi w ogólności. Skrobia, wie pan, cholernie chłonie wodę, jak krochmal. Nie wiem dokładnie o co chodzi, lecz efektem było jeszcze skuteczniejsze powiększenie naszych parówek cielęcych, które zresztą podajemy również u nas na gorąco, a nawet, dla koneserów, na krwisto. Polecam! — i wyciąga otwartą dłoń w geście zapraszającym do zajrzenia do bufetu.
  Nie skusiłem się po raz kolejny, gdyż ekspresowe tempo zakupów pozostawiło w mej pamięci żyzne podłoże do szerokiego kojarzenia faktów. Słyszę tylko na odchodnym groźnie wypowiedziane zdanie: „Idiotko, już prawie chciał kupować, dobrze że wyratowałem sytuację!”
  Nie wyratował przecież! O parówce cielęcej też już nie myślę. Ale przed klientem nie mówi się o problemach...
  Przede mną jeszcze daleka droga, podczas której, Czytelniku, staram się zaobserwować jak najwięcej. Dla Ciebie.
  Tak jak w alfabecie po R jest S, tak samo Restauracja „Glutamina” przylega do Spalarni Przeterminowanej Żywności, która wraca do producenta przez komin. Uwijają się tu kucharze, wnoszą i wynoszą pudła, toczą zaśmierdłe sery, ciągną z odrazą zielonkawe pęta kiełbas, kefiry o nabrzmiałych wieczkach i podwiędłą brukiew. Wszystko dzieje się jawnie, by zaś najdobitniej pokazać klientom dezaprobatę dla przeterminowanego jedzenia, którym uczciwy sprzedawca nigdy nie handluje, pracownicy stroją przy tym znaczące miny. Niektórzy kucharze dla dodania sobie siły przekonywania noszą na twarzach chirurgiczne maseczki. Wnoszą też kolorowe ciecze. Na przykład właśnie jeden osobnik w pirackiej przepasce na oku i w czapce Świętego Mikołaja niesie wielkie metalowe wiadro wypełnione cuchnącym, ciemnoczerwonym niczym krew barwnikiem. Kiedy tylko otwiera drzwi magazynu, dochodzi stamtąd przeraźliwe ujadanie psów, miauczenie kotów i pisk innych niezidentyfikowanych drobnych zwierząt.
  Tablica „Klient Klientowi” to coraz popularniejszy sposób ułatwiania handlowych kontaktów międzyludzkich, za co Gnát pobiera, o ile w ogóle, to symboliczna prowizję. Są tu wywieszone pisane przez zainteresowanych anonsy, należące do podstawowych dla ekonomii kategorii działań na rynku: „Kupię”, „Sprzedam”, „Zamienię”, „Oddam w dobre ręce” (na przykład szczenięta), „Usługi”, „Pośrednictwo”, „Towarzyskie” i „Dla Dorosłych”. Ale miałem czas i poczytałem sobie ogłoszenia. I oto co znajduję: „Rozwody anonimowo. Formalności w domu klienta. Bez zgody współmałżonka. Dla małżeństw z niskim dochodem. Załatwia adwokat. W godzinę. Dyskrecja. Bez pierwszej raty.” Jest to ewidentne przeoczenie i dawanie sobie bez sensu dmuchnąć w kaszę, gdyż bardzo podobną ofertę ma sam Gnát. W kabinie dosyć podobnej do tej, która za pieniądze robi zdjęcia na każdym lotnisku, tyle że z dwoma oddzielnymi wejściami, można od ręki uzyskać separację. Jest to szczególnie wzięty automat na monety, zwłaszcza w porze szczytu weekendowych zakupów. Oblegają go wtedy skłócone pary. Na wydruk orzeczenie czeka się nawet krócej niż na zdjęcia. Trzeba jeszcze tylko przejść się po pieczątkę do Biura Obsługi Klienta Gnáta i jest to ostatnia czynność, którą pokłóceni muszą zrobić razem.
  Tymczasem mijam część wypoczynkową alei Gnáta. Po jej jednej stronie rząd sztucznych drzewek, chyba lip, i ławki pod nimi. Po drugiej zaś niewielki stawek. Na jednej ławce siedzi niebywale uśmiechnięty i zadowolony z zakupów jegomość. Ma na sobie drogi szary garnitur z importu i dobrane pod kolor obuwie, również pochodzące z importu. Szary beret dziarsko załamał nad uchem, w dłoniach trzyma laskę z czarną rączką w kształcie głowy pudla. Lat na oko ma ponad czterdzieści. Jest gładko wygolonym brunetem o czarnych brwiach, z tym że jedna umieszczona jest wyżej niż druga.
  Obejmuje spojrzeniem widoczne w oddali, wysokie niczym domy regały. Zatrzymuje wzrok na górnych półkach, na których oślepiają¬co połyskuje sztuczne gnátowskie słońce, potem przenosi spojrzenie na dół, gdzie ciemnieje tłum sobotnich zakupowiczów. Nagle spostrzega mnie i uśmiecha się z politowaniem, mruży oczy   prawe czarne, lewe jakby zielone, a nawet ku mnie mruga!, wspiera brodę na dłoniach, a dłonie na rączce laski.
  Skąd on mnie zna?