Wykorzystując permanentne zamieszanie na najwyższych szczeblach, a szczególnie w służbach specjalnych, postanowiłem wysłać umyślnych wywiadowców nad południową granicę, aby sprawdzić na gruncie jak to naprawdę jest w tej Bruxolandii.
Para (dla niepoznaki oczywiście) agentów 0-700 i 0-701 została wyposażona w odpowiednie papiery (wyobrażacie sobie ile mnie kosztowało wyrobienie dowodów osobistych w aktualnej dramatycznej sytuacji w wytwórni papierów wartościowych??!!), w odpowiednią wiedzę 'Rodzinną' i w zestaw wywiadowczy typu Landrover-T50/FZ7-2610. Udając turystów nisko-górskich mieli za zadanie rozpoznac teren i ocenić zagrożenia. Wydawało się, że są oni doskonale przygotowani do wypełnienia postawionych zadań. Jednakże rzeczywistość okazała się porażająco przerażająca i cała akcja, najprawdopodobniej, nie została zakończona sukcesem, a nawet wręcz przeciwnie, ale po kolei...
Dotarcie do Bruxolandii dla osób nie wyposażonych w moto-lotnie jest zadaniem trudnym. Teren jest ciężki, zawsze pod górkę, do tego dochodzą czeskie (oczywiście!) błędy w numeracji i nazewnictwie, liczne zakręty i skróty prowadzące na manowce. Nie wykluczam, iż są to celowe zabiegi utrudniające dotarcie do celu osobom niepożądanym. Droga okazała się tak wyczerpująca, że dalsze relacje agentów są nieścisłe i pełne sprzeczności...
Na miejscu okazało się, że Królestwem władają dziad z babą a dostępu bronią zastępy jadowitych psów i kotów (o pająkach chyba nie muszę wspominać). Czarownica Bruxa objawiła się (o ile to była naprawdę ona?) jako zwiewna rusałka(!), miło gaworząca z gośćmi, używająca ochoczo języka czeskiego (co obaliło mit o angielskojęzycznym pochodzeniu Bruxy), oprowadzająca gości po domu i kamiennych piwnicach. Ale to tylko pozory były... bo moc jej okazała się wielka!
Już pierwszego wieczoru nasłała na moich ludzi burzę z piorunami (a ponoć tam nie padało od 3 lat??), całą noc nie dało się spać bo ktoś chodził po dachu, skrzypiała podłoga w całym domu a najbardziej rudy(!) kot w okolicy drapał do drzwi i okna udając, że chce sie ukryć przed ulewą.
Nic dziwnego, że rano agenci szybko wyruszyli na wskazany im przez uczynnych tubylców górski szlak, aby odpocząć jak najdalej od zaczarowanej chaty - co oczywiście okazało się wielkim błędem. Szlak okazał się szlaq-iem, wił się jak wąż i zanikał, a wszystkie napotkane hospody były zamknięte bądź w ogóle ich nie było. Na samych jeżynach i korzonkach ciężko przeżyć wrócili więc zgłodniali wieczorem a tu już czekały kolejne atrakcje. Na zaklęcie "dać kotu!" jadowity rudy rzucał się na człowieka i pomagało tylko ( chwilowo) przeciw-zaklęcie "a kysz zła mysz". Agenci ratowali się ucieczką do pobliskiego potoku, co okazało się ich ostateczną zgubą. W lodowatej wodzie nie dało się długo wytrzymać, pstrągi łaskotały niemiłosiernie, a na dodatek sprzęt wywiadowczy nie wytrzymał i łączność zaczęła sie rwać.
Relacje z kolejnych dni są już niekompletne, zdjęcia zamazane, aż w końcu... tak, niestety, już się nie odezwali. Może czekają na pomoc w tych piwnicach-lochach, może zabłądzili w ciemnym lesie, a może... podejrzewam najgorsze
Jedyne wskazówki jakie mam to pojedyncze słowa usłyszane w przerywanej ostatniej rozmowie telefonicznej: 'promentor/demator', 'ciap', 'permonik'. Niestety, nawet w wikipedii nie znalazłem żadnego wyjaśnienia, żadnej pomocy. Trwają prace nad rekonstrukcją pozyskanego materiału, ale jest to o wiele trudniejsze niż analiza zapisu z kamer hotelowych.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie cokolwiek - proszę o informacje pod numerem telefonu 0-700-000000
ps. ze względu na tajność sprawy i słabą jakość techniczną nie załączam (na razie) do relacji żadnych zdjęć - wystarczy że multimedialny szoł robi sprawiedliwy minister