Na wszystkim co pod ręką.
Najpierw mnie tknęło, że miętowe mydło coś jakby przestało pachnieć.
Potem sprawdziłam pozostałe rzeczy w łazience. Nic.
Półka z przyprawami. Goździki, kardamon, kminek, pieprz... Granulowany czosnek od mielonego imbiru to tylko po naklejce na słoiczku mogę odróżnić.
Dość ciekawie się w takich warunkach gotuje. Znaczy, po tylu latach w kuchni to ja na pamięć wiem czego ile, żeby co wyszło.
Ale aromatu wołowych bitek duszonych ze świeżym czosnkiem na smażonej cebulce podlanej porto to jednak żal...
Za to przynajmniej nie przeszkadza mi jak się Grzegorz czosnkiem intensywnie kuruje.
A smaka mam, jasne. Na wszystko, co mi teraz nie pachnie...
Mam nadzieję, że mi jednak wróci. Co to za życie, jak człowiek nie odróżni vycepnego gambrinusa od jakichś kraftowych pomyj, bo z piwa zostaną tylko goryczka i bąbelki?!?
A tak serio, smak został, ale w podstawowych zakresach: słony, słodki, gorzki, kwaśny i umami.
Herbata jest... no, jest gorąca.
Niuanse poszły się... wąchać.