A u nas jest nie lepiej. Płacą ci za zajęcia ze studentami. To podstawa utworzenia etatu. Rozliczają jednak z zupełnie czegoś innego: publikacje z Listy Filadelfijskiej, patenty, projekty badawcze... A dydaktykę po prostu musisz zrobić. Średnio raz na rok-dwa lata mam całkiem nowy przedmiot do przygotowania: wykłady, często ćwiczenia i projektowanie albo laboratorium. To efekt ciągłego grzebania przy programach studiów. Przy czym nie ma do tego programu, syllabusa itp. Całkowicie autorsko więc budujesz coś od podstaw przekopując stosy książek, monografii i artykułów. I potem, kiedy przez rok jakoś sobie to ułożysz co do sposobu prezentacji materiału, zawartości itp. okazuje się, że już więcej tego przedmiotu nie będzie. Totalny brak jakiejkolwiek stabilizacji. To już nie te czasy, kiedy ktoś po prostu gosił przez 30 lat kariery naukowej wykład z jednego przedmiotu, wszystko sobie wycyzelował, wszystko miał w małym palcu, a na koniec kariery pisał tzw. książkę profesorską, z której potem uczyły się całe pokolenia studentów. Teraz w zasadzie już tak się nie da. Może w innych dziedzinach, ale nie technicznych. Jeśli oczywiście nie chce się mówić o technice z czasów Króla Ćwieczka. Cały więc czas jestem w sprawie dydaktyki na rozdrożu: chciałbym to robić dobrze, ale tak pracując po prostu się nie da...
I niewiele tu pomaga fakt, że w odróżnieniu od Bruxy mam tych swoich kilkanaście metrów kwadratowych w gabinecie oraz czajnik i ekspres do kawy. Też się już nie raz zastanawiałem, czy nie odpuścić sobie i nie pomóc kolegom oddając im swoje godziny dydaktyczne w ramach zwolnienia etatu...
Bruxa, dziś wieczorem piję Twoje zdrowie. Nie odpuszczaj, bo jak zabraknie takich jak Ty, to już nikt tej naszej kochanej młodzieży nie postara się sprowadzić na dobrą drogę...