Ale Ali. Powiedz, czy to dobrze, czy žle?
Ja wiem, trudne pytanie...
Trudne pytanie. Ale w mojej opinii ręczne sterowanie nie jest dobre.
Nie pałam miłością do Gowina, jego reforma szkolnictwa wyższego ma swoje minusy, ale patrząc z perspektywy dwóch lat - zrobiła sporo dobrego. A czas najwyższy był, żeby z "towarzystwem" coś zrobić. Czyli "po owocach poznacie".
Plusy:
1. Na uczelniach było sporo osób nie zajmujących się w zasadzie nauką albo robiących coś na minimalnym akceptowalnym przez ocenę okresową poziomie. Z reguły pracujących na dwóch-trzech uczelniach prywatnych, czyli u konkurencji. U nas zaczęło się od "sugestii" zwolnienia się, część przeniesiono na etaty typowo dydaktyczne skutkujące zdecydowanie większym obciążeniem godzinowym takich osób. Takie osoby "niepublikujące" są uwzględniane w algorytmie i zaniżają wskaźnik do oceny dyscypliny naukowej. Stąd trzeba w końcu było się ich pozbywać. U nas z ok. 90 pracowników naukowo-dydaktycznych po dwóch latach jest jakieś 45.
2. Do tej pory wystarczyły na wydziale 2-3 osoby będące swoistymi "lokomotywami", czyli publikujące dużo wartościowych publikacji. Na taką jedną osobę czasem przypadało kilku, a nawet kilkunastu "nierobów". Teraz każda osoba może wskazać do ewaluacji 4 najlepsze publikacje, reszta nie jest brana do oceny. Stąd w końcu zaczęło się liczyć to, że te "lokomotywy" powinny tworzyć zespoły badawcze, tzn. że zaczną one wciągać do współpracy inne osoby, aktywizować je. Powstaną wtedy publikacje współautorskie, tzn. że zacznie liczyć się "udział" w powstaniu publikacji. Jedna dobra osoba wciągając do współpracy jedną słabszą musi przedstawić do oceny łącznie 8 publikacji a nie 4, bo każda z tych osób ma udział np. po 50% (żeby wypełnić 4 sloty 100% trzeba mieć 8 publikacji współautorskich 50%, przy 3 osobach i udziałach po 33% trzeba mieć 12 publikacji itd.). Nie będą się też w końcu liczyły patologiczne publikacje z listą autorów dłuższą czasami niż ona sama (na medycynie wystarczy popatrzeć jaką to publikacja potrafi mieć ogromną liczbę autorów - niektóre czasopisma z góry ograniczają ich liczbę np. do 13 (sic!)). W dorobku musisz wykazywać udział procentowy w publikacji, stąd prawie żadnej wartości nie ma udział np. 10%.
3. Ocenie podlegają nie wydziały, ale dyscypliny naukowe. Każda dyscyplina naukowa ma swoją specyfikę. Np. moja Żona już przed doktoratem z chemii miała publikacje z Listy Filadelfijskiej, dlatego że nawet polskie czasopisma chemiczne na niej się znajdowały. W mojej działce nie było kiedyś w ogóle czasopism z Impact Factorem, na świecie były ledwo dwa takie czasopisma, więc publikacja z IF była wydarzeniem. A "inżynieria chemiczna" i "mechanika i budowa maszyn" znajdowała się w grupie wspólnej oceny, więc wszystkie wydziały mechaniczne wypadały blado na tle wydziałów chemicznych. Stąd też łatwiej było chemikom dostać kategorię A niż mechanikom. Po reformie Gowina każda dyscyplina naukowo jest oceniana osobno, tzn. "inżynieria mechaniczna" (to nowa nazwa dawnej "mechaniki i budowy maszyn") tworzy swoją indywidualną grupę. Gdyby więc Czarnek kombinując w punktacji czasopism podniósł równo punktację dla wszystkich czasopism, to nic by nie zmieniło. Ale on podniósł punktację jedynie dla wybranych czasopism ze swojej uczelni i od rydzyka. Stąd też jeśli chodzi o dyscyplinę "prawo" taki zabieg przed zbliżającą się ewaluacją faworyzuje właśnie te uczelnie, bo "swoim" oczywiście łatwiej jest tam publikować.
4. Gowin przyznał polskim wydawnictwom fundusze na podniesienie swojej rangi, np. poprzez uwzględnienie w bazie Web of Science lub Scopus. I wiele wydawnictw rozpoczęło kilkuletni proces prowadzący do pojawienia się w tych bazach. Czarnek jednym rozporządzeniem dał "swoim" tą samą pozycję którą mają ci co się starają od kilku lat. A nie jest to prosta sprawa.
Minusy są oczywiście:
1. Każdy chce wypaść jak najlepiej w ewaluacji, tzn. mieć kategorię A lub B+, bo tylko te kategorie będą się liczyć (doktoraty, habilitacje, większa szansa na granty badawcze). Zaczęła się więc "punktoza". Można znaleźć czasopisma, które są wysoko oceniane, ale publikują w formule "open access" wymagającej pokrycia "kosztów" publikacji (to może być nawet 2000-2500 euro, franków szwajcarskich lub dolarów). I tam opublikować jest i łatwiej, i szybciej. Ale drenuje to fundusze. Można oczywiście w czasopismach, w których nie jest wymagana wpłata, ale jest trudniej i cykl publikacyjny trwa dłużej.
2. Oczywiście jak każdy system ma dziury i pojawiają się patologie. Sam mam świadomość, że są osoby, które dla podtrzymania statusu pracownika naukowego lub naukowo-dydaktycznego są w stanie "zapłacić" w różny sposób za "dopisanie" do publikacji. Ale to raczej pojedyncze przypadki.
Można by było jeszcze dużo więcej o tym pisać, ale już i tak pewnie padacie z nudów...