Oj, no bo to bardzo proste jest. Mam do wyrobienia dwie dodatkowe godziny per tydzień, razem siedemdziesiąt parę. Moglibyśmy siedzieć przy tablicy i się na siebie gapić, ale ile można...
Poza tym, jak się policzy, że każdy ze stu nauczycieli też ma dwie godziny, to potrzebna byłaby TARDIS, żeby to pomieścić w czasie i przestrzeni.
No to ja mam alternatywnego pomysła. Przez kilka sobót w semestrze, póki pogoda pozwala, zabieram dzieciaki na keszing (tak jak w poprzednich latach na Nordic Walking). Ponieważ wypada po pięć godzin na wyprawę, to po paru sobotach mam semestr z bańki. Dzieciaki są zachwycone, bo mogą się wybiegać. Wartości edukacyjne są od razu w pakiecie, bo to i współrzędne i azymuty, varsavianistyka, informatyka, trochę angielskiego, trochę matmy... A ja robię to co lubię i jeszcze mi za to płacą. Genialne, nieprawdaż?
A jakim genialnym kamuflażem jest taka wycieczka z dziećmi... Mnie trochę niesporo czasami podejmować jakiegoś kesza pod mostem albo w krzaczorach, a dzieciaki są w takich okolicznościach zupełnie niewidzialne. Oni włażą, tam gdzie ja nie mogę, a ja im robię za alibi, bo skoro są z panią, to nikt im nie zwróci uwagi, przecież niech ona się martwi