Automatyczny zmazywacz nazywa się u nas dyżurny. I wyznaczany jest skrupulatnie, bo inaczej pół klasy biłoby się o gąbkę. To jest frajda i nagroda.
W technikumie do którego uczęszczałem (zsme.tarnow.pl) - szkole dość starej i z tradycjami było oczywiście wiele wynalazków, prac dyplomowych uczniów. I już w 1988 istniał zmywacz w jednej z sal. Urządzenie robiło wrażenie, a jego "przygotowanie do lotu" zajmowało kilka minut. Dyżurni musieli:
1. Sprawdzić stan wody.
2. Uzupełnić w miarę potrzeb wodę za pomocą wiadra i lejka ze szlauchem.
3. Włączyć zasilanie.
4. Sprzęt przeprowadzał coś w rodzaju autotestu, przekaźniki stukały i zapalały się kontrolki.
5. Jeżeli wszystkie światła były zielone (woda OK, zasilanie OK, silnik OK, "master readiness" OK) można było korzystać.
6. Wyglądało to tak, że Nauczyciel naciskał stosowny Przycisk. Zaczynał działać silnik (po odgłosach wnosiliśmy ze dawcą była poczciwa "Frania") - i cała tablica wykonana z czegoś w rodzaju linoleum przewijała się przez szczotki i wodę.
Do dziś się zastanawiam czy sztubak z gąbką nie był jednak prostszą opcją....