Dzisiaj o nietypowym obiedzie.
Dosyć często – co chyba nie powinno dziwić – wychodzimy z pracy na tzw. lunch, choć wolimy określenie obiad, bo lunch kojarzy się z linczem. Zaprzyjaźniona restauracyjka znajduje się tuż za rogiem, prawie po drodze do ulubionego sklepu z pieczywem. Wchodzimy tam wczoraj z kolegą, specjalistą od erekcji serca, a tam… atmosfera, że powiesiłbyś w powietrzu cały kołczan siekier. Iskrzy nie tylko od wolnego ognia szybko buchającego w piecu od pizzy. Próbujemy coś zamówić, ale jak grochem o piec (z wzmiankowana pizzą). Z zaplecza wypada szefowa kelnerek i bucha żarem, to znaczy wybucha na obsługę, potem biegnie do klientów, coś tłumaczy podniesionym głosem. Jak już przeszedł nam pierwszy strach, obserwujemy zdarzenia z coraz większą ciekawością. I oto wychodzi z zaplecza - także podirytowana - szefowa kucharek, patrzy na nas i pyta, czy cos podać. Tłumaczymy:
- Spokojnie, czekamy na przyjęcie zamówienia już dwie godziny, to możemy jeszcze chwilę poczekać.
- Jak to dwie godziny? - Pyta szefowa.
- Przecież jesteśmy stałymi klientami i rozumiemy. Jakby pani przyszła do nas do pracy i musiała poczekać dwie godziny to pani by także zrozumiała i spokojnie poczekała, prawda? Znamy się przecież nie od dzisiaj.
- A gdzie panowie pracują? Pyta z coraz bardziej zaciekawiona miną.
- W areszcie…
Obiad mieliśmy w 30 sekund. Niestety, kolega tak się rozochocił, że wychodząc powiedział:
- Jakby pani chciała być obsłużona szybciej, to proszę zadzwonić.
I gdzie teraz pójść na obiad?