A żebyś pan wiedział.
W paczce z antykwariatu z tymi czarnymi płytami przyszło kilka niespodzianek. Na przykład w okładce z tytułem "Hebanowa baśń jazzowa", na której obiecano, że usłyszymy Mietka Szcześniaka, Ewę Bem i Jorgosa Skoliasa, ukrywało się nagranie jakiejś lokalnej orkiestry z Munster. Co grają to nie wiem, bo nie da się słuchać, a tym bardziej rozpoznać.
Za to w gratisie dostaliśmy trzypłytowe wydawnictwo pod tytułem "Znicz olimpijski", składające się z trzech albumów, które nagrali Breakout, Skaldowie i Budka Suflera. Tam to są dopiero bezecyje, nic dziwnego, że mało kto o tym słyszał i żadnych reedycji nie było. Przypuszczam, że takie cymesy jak "To ja, mięsień twój" to artyści starali się pogrzebać głęboko w zbiorowej niepamięci. Chociaż jak się raz usłyszy, to nie jest łatwo zapomnieć...
Ciekawe, jak też wyglądała historia powstania tej płyty. Zapewne w 1979 jakiś członek jakiegoś odpowiedniego organu zmarszczył czoło i wymyślił, że trzeba zaprząc elementy twórcze do zdrowej rywalizacji olimpijskiej...
Halo, towarzysze artyści? O, tych trzech nie uciekło... Wy tam te, no, big bitowe piosenki umiecie pisać, tak? No, to napiszecie nam tutaj, wiecie, na okoliczność, takie nowoczesne, wiecie, utwory... Tylko, żeby to oddawało ten znój i ten, wiecie, wysiłek sportowca... No. Nie, nie jedną piosenkę. Wiązankę utworów. Ten, jak wy to mówicie, album. Każdy. I faktycznie słychać ten znój...