Moje psisko miejskie kochało wszystko, co oszczędzało łapy. Samochód, oczywiście. Wszelkie środki transportu, w tym szynowe. Ale przede wszystkim można by o nim napisać książkę pod tytułem "O psie, który jeździł windą"

Nie żebyśmy jakoś wysoko mieszkali, na drugim. Ale jak tylko winda była na parterze to nie dał się zaciągnąć schodami. Sąsiedzi szybko się nauczyli, który guzik wcisnąć, jak się z nimi do kabiny wpychał (na nas nie czekał, samolub jeden). Czasem go przewieźli na dziesiąte i z powrotem puścili samego na drugie, kupę frajdy z tego miał. W międzyczasie ja już zazwyczaj zdążyłam się wdrapać po schodach (bo windą pan hrabia jeździł, to zajęta) i go odebrać. Mordę miał potem zawsze uśmiechniętą od ucha do ucha.
Wiejskie takich atrakcji nie znały, a samochód też kojarzyły głównie z wizytami u weta.
Z kotami podobnie. Wiejskie w samochodzie zawsze w szoku. Rudy też obłędnie darł japę, czy to w aucie, czy w autobusie... do momentu, kiedy orientował się, że weta już minęliśmy. To dalej włączał spanko.