@Bruxa:
"No właśnie z tymi Wyklętymi akurat na moim rodzinnym gruncie to trochę delikatny temat, na ten Dziki Zachód roztomaici uciekali nowe życie zaczynać, z rozmaitych przyczyn, i rozmaicie tu sobie poczynali. No ale tempus fugit, pamięć indywidualna i lokalna się zaciera, zastępowana przez Aktualnie Słuszny Przekaz."
A na ziemi bydgoskiej to już we w ogóle, było tak:
Meine pradziadek był sobie polski tyćko zniemczony mieszczanin co wyszedł za wedle Polaków usilnie zniemczoną polską pomniejszą arystokratkę (ważne, określenie "szlachcianka" mogłoby poskutkować spatelniowaniem tudzież uwałkowieniem dummkopfy co nie odróżniał plebejskiej szlachty od Dwudziestu Rodzin Arystokratycznych). Mieli oni sobie gromadkę dzieci, w tym jedno obce, z czego jedynie najstarsze dziecko (moja babcia) i najmłodsze (jej najmłodsza siostra) się były urodziły na terenach przyszłej Polski. Resztę przychówku porodziło się w głębokich Niemczech, gdzie sznycle i bier na drzewach rosną.
Okres przedpierwszowojenny i pierwszowojenny rodzina spędziła na powiększaniu swojego stanu liczbowego (babcia - rocznik 1903, najmłodsza córka - 1917), a poza tym pradziadek był kolejarzem pruskim, co to jednocześnie próbował dzierżawić małe folwarki. Biznes tradycyjną koleją rzeczy nie wypalił, tak to już bywa, co my wymyślimy w rodzinie biznes to bum! ni ma (naprawdę, mama będąca córką babci będącą córką pradziadka i prababci jest sobie właścicielką jakiegoś groszowego pakietu akcji któregoś z rosyjskich banków, wszystko elegancko, to akcje w Moskwie notowane a nabyte drogą dziwną przez niemiecki oddział amerykańsko-cypryjskiego domu maklerskiego, no feler jeden że nabyła je w 2021 roku). No, ale wracając do pradziadka i prababci (numer jeden, dla porządku) to wzięli i zmarli w okresie II Rzplitej. O, ostał się nawet fragment testamentu prababci, nawet niewąski grosz dzielony był, gdyż ponad 7 tysięcy ówczesnych złotych. Z przygód rodzinnych, to w Polsce swych lat dożyła babcia i większość jej rodzeństwa - najmłodsza finalnie wyjechała do Niemiec, jedno dziecko obce ale wychowane przez pradziadków nigdy z Niemiec nie wyjechało, ale o tym za chwilę, teraz memoryzujemy: rodzeństwo babci urodzone i spędzające dzieciństwo nad Renem (tudzież dalej, jedna z sióstr się urodziła na terenie Francji, która wtedy jeszcze nie sięgała tak daleko w głąb pradawnych terenów Niemiec) nad ten Ren nie wróciło, siostra co się urodziła w roku 1917 na terenach etnicznie polskich finalnie nad Ren (i dalej, okres integracji europejskiej zastał ją w Saarlouis) już owszem, wyjechała/wróciła
Okres międzywojenny zastał rodzinę na Pomorzu, wkrótce polskim Pomorzu, i finalnie zmigrowali do Bydgoszczy, gdzie rzeczona babcia (mama mamy, a córka pradziadka i prababci) wyszła była w roku 1939 za dziadka (przyszłego ojca mamy mojej), co to był półkrwi Ukraińcem spod Częstochowy. No, czy akurat Ukraińcem trudno powiedzieć, jego mama (a prababcia numer dwa) została przez potomnych okrzyknięta Ukrainką, gdyż byłą gdzieś hen, z głębi Rosji, ale nie takiej niewątpliwie etnicznej Rosji, tylko cholera wie skąd właściwie, a i nazwisko panieńskie nie pasowało do żadnej znanej grupy etnicznej. Pradziadek numer dwa (ten od dziadka ze strony mamy) to zaś był taki laufer, że prababcia była jego drugą żoną (pierwszej się zmarło), ale za to nie ostatnią (bo się rozwiedli, swoją drogą ta trzecia żona chyba też go pożegnała nieczule, gdyż zmarł sobie w 1942 roku w jakimś domu opieki przyzakonnym). Pradziadkowie numer dwa w Bydgoszczy się znaleźli jak z kolei ich gospodarstwo podczęstochowskie wzięło i splajtowało po roku 1920. Burzliwe losy pary pradziadków numer dwa najlepiej zobrazuje fakt, że gdy w okolicy 2010 roku moja mama z ostatnią żywą osobą z tego pokolenia (żona brata dziadka) próbowały ustalić ze zdjęć i wspomnień ileż to rodzeństwa dziadek miał zgodziły się ino, że troszku tego było, z żon dwóch z trzech, ale czy były to żona numer jeden i numer dwa, czy też numer dwa i numer trzy to spór w doktrynie pozostał nierozstrzygnięty.
Głosy złośliwe a niedobre wskazują, że rzeczona babcia i rzeczony dziadek cosik późno do ślubu dojrzeli, a sierpień roku 1939 jako miesiąc ślubu wskazuje że chmury w kolorze feldgrau nad horyzontem wzbierające i Beck zbierający guziki pod tymi chmurami wpływ mieć mogły. Jak taki był zamysł, to sukces był niepomierny, gdyż dziadek przeszedł (przerowerował - przez jakiś czas był urowerowiony we wrześniu 1939) szlak bojowy jednego z Bydgoskich pułków od przedmieść Bydgoszczy do przedmieść Warszawy i nazad. Nazad się okazało tymczasowe, gdyż już w marcu 1940 roku dziadek z babcią byli sobie znowu pod Warszawą, w niejakim Zawodzi, gdzie babcia uczyła się jak prowadzić zakład krawiecki i do tego szkolić uczennice krawieckie. Oprócz tego organizowali zdjęcia gołych pań (styl aktowo-artystyczny z pewnym umiarkowanie znanym artystą kooperującym, a nie twarde porno panie pośle Pęk i pośle Kaliszu), co nie do końca się podobało społeczności lokalnej. Niepodobanie się to było na tyle intensywne, że gdy przyszło Wyzwolenie świeżoskomunizowane władze polskie dosyć uporczywie chciały się pozbyć babci i dziadka z Zawodzia, co się finalnie rozbiło o staroskomunizowane oddziały radzieckie (akuratnie tak się złożyło, że wygnanie podwarszawskie spędzane było w dosyć niebrzydkiej małej willi, która po przejściu frontu została kwaterą-sztabem jakiegoś radzieckiego oficera, posażnego w zdyscyplinowaną grupę podwładnych o oczach skośnych, co byli pogonili zbyt angażującą się lokalna egzekutywę informacją, że babcia i dziadek są dobrem o znaczeniu strategicznym, gdyż oprócz krawiectwa, demoralizacji i jako-takiej znajomości kilku języków umieją przerobić na alkohol prawie wszystko, co organiczne, więc pan oficer nie życzy sobie jakichś rewindykacji.
Owocem libacji i kooperatywy dziadkowo-radzieckiej był elegancki dokumencik wydany tuż przed odmarszem RKKA, że tym oto państwu każda napotkana administracja ma udzielić wszelakiej niezbędnej pomocy w podróży dokądkolwiek sobie zażyczą, o ile nie jest to przebijanie się czołgiem do Genewy. W każdym bądź razie, do Bydgoszczy dotarli nazad (po raz kolejny było to - nazad) niedługo po kolejnym już przejściu frontu.
Problem lokalowy rozwiązano oryginalnie - otóż jak pisałem wyżej, najmłodsza siostra babci była wróciła/wyjechała do Niemiec. A była podróżowała, gdyż w czasie okupacji wyszła sobie za mąż za mundurowego z jakiejś tyłowo-nicnierobiącej straży kolejowej niemieckiej. Woląc nie sprawdzać czy i jak będzie wyglądało rozliczenie (historia pokazała: nijak) kogoś kto się dekował byle dalej od czegokolwiek ważniejszego dokonali tego, co dokonała spora część ludności Pomorza, to znaczy po raz kolejny z dymem poszły niepotrzebne papiry, nabyli papiry bardziej potrzebne (acz przynajmniej - nie do końca zgodne z prawdą) i wyjechali na Zachód nim front się przetoczył. I tak siostra babci wraz z mężem byli świadkami wyzwolenia, ale z Zachodu, a potem sobie obserwowali z pierwszych miejsc polityczną komedię pt. Protektorat Saary [1].
Ale, ale - my tu żartujemy, ale co to miało wspólnego z problemem zakwaterowania babci z dziadkiem? Ano zakwaterowali się w mieszkanku w jakimś domku na przedmieściach (własności prywatnej, nawiasem mówiąc - właścicielka była starą Niemką, co nie uciekła), co potem przy pomocy wymachiwania papirem od oficera co miał skośnookich podwładnych w jakimś dziwny sposób zalegalizowano jako rozwiązanie tymczasowe. Rozwiązanie to przeżyło dziadków, i się skończyło dopiero po skończeniu całej Polski Ludowej, jak Polska Nieludowa postanowiła wziąć i zburzyć domek w jasną cholerę. Co zmusiło władze miejskie do zakwaterowania mojej mamy (i mnie, już żem był w formie w pieluchy defekującej, a mama zdążyła tatę pogonić na tle niesnansek biznesowych - handlowali antykami, na czym się nie znali, więc awantura była do przewidzenia) w jednym z ostatnich ukończonych bloków wielkopłytowych.
Żeby przygody wojenno-okupacyjne nie były za wesołe (jak na razie nikt nie umarł gwałtownie) to wspomnę tylko, że jeden z braci babci zginął na wojnie śmiercią żołnierską. Oczywiście, jak łatwo się domyśleć prosto być nie mogło: po pamiętnym Wrześniu i kolejnych przygodach wylądował w Australii, gdzie znowu w mundur trafił i tu już nie miał szczęścia, zginął walcząc z Japończykami. Tak, ten brat babci to z tych co to się przed pierwszą światową w głębi Niemiec urodził.
Zaś o rodzinie ojca napisze tyle, że dziadek z babcią ze strony taty się byli i znaleźli w czasie okupacji w Bawarii, gdzie krótko po zakończeniu wojny w jednym z DP Camps urodził mój tato. Ponieważ repatriacja zza zapadającej żelaznej kurtyny szła ślamazarnie, to wrócili jakoś po roku 1947, w którym jak wiemy nie zdarzyło się nic ciekawego.
A, żeby bardziej pokiełbasić - prababcia ze strony babci ze strony mamy (ta arystokratyczna) to w bumagach miała bałagan straszny. Organa niemieckie różnych proweniencji z dziwną estymą pisały jej imię jako "Katarzyna", zaś polskie, nawet w dekady po śmierci prababci zawsze używały niemieckiej formy tegoż imienia.
Kończąc gmatwanie wskażę, że do tej pory w rodzinie są pewne artefakta każące zadać pytanie, co robili dziadkowie ze strony mamy po wojnie, w czasie Dzikiego Zachodu - podejrzanie dużo porcelany się ostało, a i korespondencja z rzeczonym oficerem od dokuemnciku, bimbru i pogonienia egzekutywy trwała co najmniej kilka lat po wojnie. Wisienką na torcie jest przechowywany w domu radziecki medal za zdobycie Berlina, którego nijak racjonalnie wyjaśnić nie idzie, poza dwiema opcjami: oficer radziecki się spotkał po wydaniu orderu, lub też ktoś się ponownie umundurował, a się nie przyznał.
Fascynacii historii zaś najpewniej wiedzą, że jakiekolwiek próby ustalenia jak przebiegało wyzwolenie Bydgoszczy w 1945 rozbijają się o sprzeczne relacje świadków. O, część mówi że "prawie było powstanie, młodzież polska lotnisko zdobyła, a robotnicy fabrykę dynamitu", część że bzdura i administracja okupacyjna zwiała (dodając półszeptem: i chyba przy tym zwiewaniu sami ubili co bardziej bojowych pobratymców). Jedyne co pewne, to to że się w Bydgoszczy był i spalił w trakcie wyzwalania teatr, a na lotnisku zdobyto jeden z bardzo nielicznych, sprawnych jako-tako samolotów niemieckich bojowych.