Wróciły, komunie, na szczęście wróciły. A my z małżonką wróciliśmy na komunie. Tekst może nieco długawy, ale też w tym roku pierwsza z dwóch komunii (o drugiej już wkrótce, choć tam niewiele się działo, a szczęśliwy ojciec w podzięce poszedł z pielgrzymką do Krypna) to było rzeczywiście coś. Poniżej reporterska relacja:
Tym razem okazja komunijna jest nie byle jaka, bo z moim chrześniakiem.
W ostatnim momencie wpadamy do kościoła i niczego nieświadomi stajemy obok osoby, która jak się okaże, skradła dzieciom cała uroczystość. Dziewczyna pod trzydziestkę, jak na 30+ stopni i kościół, ubrana nieszablonowo. Sukienka, na nią żakiet, z tyłu duży, różowy plecak. Przed sobą na podłodze rozłożyła dodatkowo: plecak, nazwijmy go fotograficznym, z mnóstwem schowków i kieszonek, mały plecaczek, dla bezpieczeństwa włożony w przezroczystą torbę foliową, mała torebka, do tego puchowy (!) bezrękawnik oraz kurtka. Cały majdan zajmuje ok. dwóch m2. Ledwo zaczęła się msza, wyjęła telefon i zaczęła… pisać na jakim czacie. Trwało to ok. 10 minut, po czym wyjęła folię bąbelkową i zawinąwszy w nią telefon, schowała w plecaku. W miarę spokojnie modliła się kilkanaście minut, po czym, jakby ożywiona pewną myślą, zdjęła różowy plecak i zaczęła w nim czegoś uporczywie szukać. Przy okazji wyciągała z każdej przegródki masę chusteczek higienicznych i długopisów. Domyślamy się, że prawdopodobnie pisze notatki i próbuje utrzymać parytet chusteczek do długopisów na odpowiednim poziomie. Nie znalazła jednak zguby i wzięła się za plecak „fotograficzny. Po kolei otwiera dziesiątki kieszonek i przegródek, wyjmuje tony chusteczek i długopisów oraz butelkę z wodą. Wreszcie wyciąga telefon, a z drugiej kieszonki ładowarkę. Rozejrzała się po Kościele wzrokiem osoby, która wie, że wzięła wszystko oprócz powerbanku, ale nie zlokalizowała gniazdka do ładownia i całość schowała. Teraz przerzuciła poszukiwania na mały plecak, z tym samym, zerowym wynikiem. Wróciła więc do plecaka różowego, a następnie fotograficznego. I tak siedem razy. Wreszcie udało się! Wyciągnęła z „fotograficznego” jakiś (jakiś! wielkości półlitrowej butelki!) dezodorant, którym się umiarkowanie spryskała.
„Wiem”, myślę sobie, „Wiem po co się spryskała!”
Jednak wiara we własne zdolności umysłowe po raz kolejny okazała się ułudą. Nie przystąpiła, jak przewidywałem, do komunii świętej… Może nie ten zapach?
Zaaferowany naszą bohaterką tylko jednym uchem słyszałem co się dzieje podczas mszy. Ale i tak okazało się, że warto, ksiądz naprawdę miał klasę, delikatnie, zadawał dzieciom pytania dotyczące wiary i prawie niezauważalnie korygował drobne potknięcia:
- że Pan Bóg objawił swoje słowo w Biblii, a nie w kodeksie Hammurabiego (swoją drogą szaconek dla wiedzy ogólnej ok. 8 latka),
- że ciało Chrystusa, to nie kieliszek chleba, a chleb,
- że sakrament pokuty to wcale nie jedzenie w domu, zamiast w MacDonaldzie,
- że Samarytanie nie sprzedawali smartfonów.
Wreszcie, szczere jak się wydaje, z serca płynące podziękowania proboszcza księdzu, który przez rok przygotowywał dzieci do komunii, zmagając się z najróżniejszymi przeciwnościami i któremu udało się wszystkich podopiecznych doprowadzić do szczęśliwego finału mimo dwóch – na szczęście nieudanych – prób samobójczych.
Tak nas to wszystko pochłonęło i wzruszyło, że dopiero podczas ogłoszeń parafialnych zorientowaliśmy się, że… to nie ten kościół. Nabudowali ich teraz tyle, na co drugim rogu, że i o pomyłkę nietrudno.
Na szczęcie na przyjęcie komunijne trafiliśmy bez pudła.
Wszystko jednak dobre, co się smacznie kończy.