Łudzę się, że jednak nie. Żarcie mogą dostać i gdzie indziej. Drzwi mają otwarte.
Parę dni temu już kilkoro troskliwych misiów razem z babcią usiłowało ratować "bezdomną" szylkretową koteczkę pod moim balkonem.
Szczęśliwie zainterweniowałam zanim trzeba było wzywać pogotowie...
A Sajgon dosłownie wybrał nas.
Dawno temu wracając od autobusu przez osiedle usłyszeliśmy spod samochodu popiskiwanie. Popiskiwało maleństwo, które mogłoby mi się zmieścić na dłoni. Mogłoby, ale Grzegorz twardo stwierdził, że nie bierzemy znowu jakiegoś znajdy. Niech sam przyjdzie!
I przyszedł.
Całą drogę, dobre pięćset metrów. Przed klatką schodową zapytałam, czy mogę go jednak wziąć na ręce, bo sam na schody jeszcze nie wejdzie, były większe od niego.
Po czym strąciło kwiatki z parapetu, wyżarło z miski, nasyczało na Imbira, zajęło mu fotel i zasnęło.
Teraz już w zasadzie zajmuje się wyżeraniem i spaniem - bo Rudego już nie ma, a "bezdomnej szylkretowej" nawet okoliczne wilczury nie podskakują.