Jarek rzondzi, jak zwykle
Koncert był... za krótki. Po pierwsze dlatego, że w organizację wmieszała się Siła Wyższa, w postaci telewizji, która zarządziła, że imprezę można rozpocząć dopiero o zmierzchu. Niestety zapomniała się Siła skonsultować z siłami lokalnymi i dopiero w praniu wyszło, że zmierzch u nas na prowincji wypada pół godzinki później niż w Warszawie...
Poczekaliśmy cierpliwie, warto było. Park Zdrojowy zagrał taką scenografię, że wam kapcie spadną, jak będziecie oglądać. Jeżeli to oczywiście kiedykolwiek puszczą.
Siła Wyższa w ogóle zignorowała wysiłki lokalne i zarządziła własne porządki, co się odbiło na stronie organizacyjnej, oj, odbiło... Ale co my tu, małe żuczki wiemy o organizowaniu festiwali i koncertów, nieprawdaż
Na szczęście takim dwóm, jak tych trzech na scenie żadne okoliczności nie są w stanie przeszkodzić, kiedy zechcą dać show. Zechcieli, zwłaszcza dwóch, a trzeci taktownie się nie narzucał. Obaj bardowie, jeden w bieli, drugi w czerni, uzupełniali się znakomicie. Pozornie grali w jednej tonacji, ale jeden śpiewał głównie o tym, że świat jest ogólnie piękny, ale jednak ma swoje ciemne strony, a drugi, że mimo, że wiele na świecie cienia, to przecież jakże on piękny. Co znakomicie odzwierciedlało nie tylko odmienność temperamentów obu panów ale też chyba i ogólną różnicę naszych narodowych charakterów. Śpiewali na zmianę, repertuar własny, zakończyli wykonaniem piosenki kolegi w tłumaczeniu na własny język. "Przyjaciel" w tłumaczeniu Renaty Putzlacher zabrzmiał bardzo sikorowsko. Jarek z autorskim tłumaczeniem "Ale to już było" nie miał żadnych szans. Nie miał szans się przebić przez głos publiczności
Publiczność w ogóle, jak na dość przypadkowy zbiór miłośników słuchania muzyki na świeżym powietrzu, stanęła na wysokości zadania. Z tym, że fory, jakie Sikorowski miał u widowni ze względu na powszechną znajomość zapodawanego materiału, Jarek nadrabiał swoją osobowością sceniczną. I to w cuglach. Po Kreciku publiczność była jego, a jak jeszcze opowiedział, jak mu się w Kudowie podoba i że zabiera ze sobą z Muzeum Zabawek pomysł na nową pisniczkę, to byliśmy zupełnie kupieni
Sikor się specjalnie nie wysilał w kierunku publiczności. Może introwertyk, a może uznał, że nie musi, skoro wszyscy wszystko znają. Za to jak na bis (oczywiście, że były bisy, nie odpuścilibyśmy!) został namówiony na wykonanie pewnej smutnej piosenki, to wyglądał, jakby go rzeczywiście bolał ząb.
Trzeci, jak wspominałam, taktownie się nie narzucał. Robił głównie za przerywnik miedzy setami, śpiewać się nie ośmielił, zapodał tylko kilka swoich dzieł rymowanych, ale z odpowiednim dystansem, żeby nie robić dysonansu.
Moim skromnym zdaniem konfrontacja, jeżeli można to tak określić, zakończyła się remisem, ze wskazaniem na Jarka, który jest absolutnym zwierzakiem scenicznym.
Przy takim wulkanie romantyczny zachód słońca nad Wisłą, choćby nie wiem, jak majestatyczny, wypadnie odrobinę blado.
Aha, zapowiedzianej na koniec wymiany koszulek nie było. Ku rozczarowaniu co najmniej połowy publiczności.
PS: Po koncercie nie udało nam się zdybać Jarka, a Sikorowski okazał się być w nastroju nieprzysiadalnym. A może się spieszył na część nieoficjalną do Cafe Sissi? Więc wyjątkowo obyło się bez autografów. Na szczęście to zdaje się nie był ostatni festiwal piosenki czeskiej w Kudowie...