Po wczorajszej wizycie w Kompanii Piwnej na Podwalu (swoją drogą, to trzeba mieć tupet, żeby się tak nazwać, mając w karcie cztery piwa na krzyż) naszła mnie nieodparta konieczność napicia się prawdziwego piwa. Od czegóż zachomikowana magiczna skrzyneczka?
Dziś padło na Tmavy Brzezniak z wielokrotnie opiewanego tutaj browaru Opat, czy też, jak szumnie napisano na tej historyzującej okolicznościowej etykiecie - Parostrojni Pivovar a vyroba likeru Broumov-Olivetin. Czeska odpowiedź na Guinnessa. Ten sam hebanowy kolor, ta sama wysoka piana spokojnie zdająca test zapałki. Stojącej. Aromat dobrze wypieczonego słodu, jak z pieca chlebowego. Goryczka, na którą składają się w równej mierze żatecky chmiel co wyżej wzmiankowany wytrawny palony słód. W składzie oprócz wody, chmielu i słodu podejrzany antyutleniacz E 300, który po rozszyfrowaniu okazał się być witaminą C. Czyli można pić dla zdrowotności, co też i czynię, waszmościów pijąc zdrowie.
Aha, woltaż 5,4%, ale to naprawdę mało istotny detal.
Ja chyba już wiem, gdzie się wybiorę w świąteczne ferie. Lista do Świętego Mikołaja się wydłuża...