A z przygód pracowniczych to mam, niestety, z ulicy Jasnej w mieście Warszawie. Mianowicie, znajduje się tam pewien sąd, nie za często kojarzony przez obywateli, gdyż, prawda, nie jest do końca dla każdego logiczne że akurat sądownictwo administracyjne jest odrębne od powszechnego. Ale mniejsza o to, zapewne jest jakaś logika w tym, że lat bardzo wiele temu zaorano śp. TUS-a, wojskowe i polowe karleją, ale nikt absolutnie nie rozważał i nie rozważy zintegrowania administracyjnego z powszechnym.
Ale to mniejsza, większa - to co też pojawia się w pismach. A te bywają tym ciekawsze, im bliżej urzędowi (czy innemu podmiotowymi nieszcześnie zmuszonemu do wydawania czegoś, co korzysta z KPA) do obywatela, względnie petenta, względnie osoby fizycznej, względnie nie-urzędowi.
Sama twórczość kreatywna (względnie kreatywne tworzenie) mające miejsce na ulicy Wiejskiej zaowocowała tym, że przed sądownictwem administracyjnym bywają postępowania na różne, różniste tematy, gdyż, prawda, najwygodniej przy wielu sprawach odesłać do KPA lub wypieprzyć daną kategorię spraw przed jakiegoś *SA. A więc nie tylko decyzje pana ministra ds dżemu, ale też niektóre trochę władcze akty prezes ZUS tam zawitają, co poniektóre akty uczelniane mogą znaleźć finał we sądzie, takoż choćby duża część problematyki dostępu do informacji publicznej.
Z co ciekawszych wspomnień bywania pracownikiem tegoż sądu (co mnie skutecznie uleczyło z chęci przywdziania togi i zachęciło do spokojnej acz rychłej ewakuacji na, prawda, urzędnicze błonia) to zapadła mi w pamięć szczególnie sprawa pani X. Co dokładnie pani X chciała by sąd rozsądził w stosunku do pana premiera jasne nie było dla nikogo, najpewniej chodziło o rentę specjalną - a przynajmniej tyle wydedukowano z około ośmiu stron skargi na pana premiera że nie przyznał. Ośmiu stron, prawda, zapisanych ręcznie, pismem drobnym, zawijasów pełnym, gdzie zawarto, prawda, opis dziejów rodziny, wyjaśnień czemuż to pani X zdaniem pani X nie dostanie absolutnie grosza z ZUS, a też czemu i dlaczego zdaniem pani X należy się pani X świadczenie i to specjalne akurat od pana premiera. Mianowicie zdaniem pani X pani X miała wkład w rozwój demograficzny kraju poprzez powicie i wychowanie do dorosłości i samodzielności ośmiorga dzieci (z czego czworo samodzielne było nad wyraz, gdyż, prawda, po wyprowadzce z domu zerwało wszelkie kontakty z rodziną, ale żyć żyło gdyż co do każdego z tej nadsamodzielnej czwórki zgłoszone zostały, prawda, zaginięcia zakończone informacją że dziecko nie tyle zaginęło, co odmawia kontaktu, podania adresu, numeru telefonu czy choćby gminy pobytu rodzicielce. Dwa inne szczęścia samodzielne było w różnych instytucjach określanych mianem penitencjarnych, a pozostałe 25% co prawda nadal żyło w lokalu rodzinnym lecz nie odzywało się do rodziców nawet mijając ich na trasie od tualety do kuchni). A przynajmniej tyle żem zrozumiał z rękopisu. Pewnego światła na sprawę rzuciła dopiero nie wiedzieć dokładnie w jakim celu załączona dokumentacja z właściwego miejscowo M(G?)OPS-u, gdzie ślubny mąż pani X zachwalany był jako stały klient kolejnych inkarnacji instytucji co najmniej od końcówki premierostwa Messnera Zbigniewa.
Inną, prawda, personą godną zapamiętania byłą pewna studentka jednego ze stołecznych uniwersytetów (to już byłą era masowego zmieniania akademii na uniwersytety przymiotnikowe; co fascynujące nikogo chyba nigdy nie kuło w oczy zestawienie "uniwersytet" i "przymiotnikowy"). Studentka ta kolejny rok studiowała trzeci rok prawa (horror), ale że młoda była (lat 38? jakoś w podobie, dzierlatka jeszcze wręcz) to i widoki na karierę nadal majaczyły. Pretensji pod adresem swojej alma mater dolorosa miała bez liku, toteż jakaś część podlegała na nieszczęście kognicji WSA. Jako że studentka byłą to pilna i dbająca o szczegóły, to od absolutnie każdego postanowienia, wezwania, zarządzenia słała zażalenie, rozsądnie uznając że nawet jeżeli nie przysługuje to przecież i tak ktoś będzie to musiał przeczytać i odpowiedzieć z całą powagą. I takim sposobem miała niepłatne dodatkowe wykłady z p.p.s.a., prawda.
Sprawy zaś gdzie był pełnomocnik profesjonalny (z racji podziału na wydziały, gdyż sądy bywają podzielone na wydziały najprawdopodobniej to miałem jedynie przyjemność z radcami prawnymi i adwokatami, prawda, wstępu dla nieutogowanych doradców podatkowych i rzeczników patentowych nie było) dzielić można było na kategorie jak następuje:
- pełnomocnik profesjonalny, co był zajrzał do p.p.s.a. i się upełnomocnił,
- pełnomocnik (nie)profesjonalny co był znalazł lepsze zajęcie od czytania p.p.s.a. i się nie umocnił przyjmując niezasadnie że pełnomocnictwo do wystąpienia przed organem administracyjnym wystarczy i w sądzie,
- pełnomocnik bezpretensjonalny, co co prawda aplikację ukończył, stosowny egzamin złożył, składki za togę uiszczał, na liście właściwej figurował, ale że rodzinny był to jeno ojciec, matka i wujostwo mu się odważyło zlecać sprawy ("szczególną uwagą należy otoczyć sprawy, gdzie zbieżność nazwisk strony i pełnomocnika wskazuje na bliskie pokrewieństwo"),
- pełnomocnik pretensjonalny, co po przebiciu się przez wymogi umocowania był i wystąpił na rozprawie domagając się głośno wezwania świadków (świadków. Do WSA. Na gruncie p.p.s.a. W celu przesłuchania).
Kariera sądowa mej osoby, jakże fascynująca i pozwalająca na poznawanie jakże frapujących ludzkich meandrów umysłu zakończona została krótkim pismem z treścią "wypowiadam umowę o pracę zawartą dnia..." co to pismo w przypływie weny napisałem, wydrukowałem, opatrzyłem podpisem że ja to ja i zaniosłem do stosownego sekretariatu. Jak to się mówi - niezgodnośc charakterów.