Oj, ale od czego zacząć?
To jest straszne, śmieszne, dobre SF. Straszne, bo są odcinki, po których trudno zasnąć. Albo mrugnąć. Śmieszne, brytyjskim absurdalnym humorem. Dobre SF, ale nie w sensie efektów specjalnych (choć potwory już nie są z gutaperki i cynfolii), ale dla poruszanych tematów. Bo dobre SF może o człowieku i świecie opowiedzieć więcej, niż mainstream. A nawet powinno.
A dlaczego ja oglądam? Bo podoba mi się bohater, który zamiast hiperblastera ma śrubokręt. Bo nie rozwala, tylko stara się naprawiać. Często to, co sam spieprzył, bo nie jest idealny. Bo podoba mi się jego podejście do świata, jako do czegoś cudownego, czego nawet przez dwanaście regeneracji nie ma dość czasu, żeby poznać. Że na widok włochatego potwora reaguje nie odstrzeliwując mu na miejscu łeb, tylko wzdychając "Fascinating!" (a potem, ewentualnie, odstrzeliwując, jeśli nie ma innego wyjścia, bo każdy dostaje swoją szansę). Że uważa, że wiedza, to najlepsze oręże (który nauczyciel się temu oprze?). Że mu zależy i stara się współczuć i zrozumieć. No i w ogóle, jak nie kochać faceta o dwóch sercach?
Że o buźce Tennanta nie wspomnę? I dlatego nie trawiłam serii z 11 Doctorem, w których to wszystko wywalono do kosza. I dlatego liczę na 12tkę. Ale bez większych nadziei, bo Doctor się zmienił (Capaldi FTW!), ale reżyser nie.
To tyle teorii. Jak się ustacjonarnię, to pozrucam moje subiektywne best of, bo obrazek w końcu wart jest tysiąc słów, zwłaszcza ruchomy i gadający.
Aha, i jak to ostatnio podsumował 5ty Doctor, to jest dość proste, żeby nadążyli dorośli, i wystarczająco rozbudowane, żeby dzieci się dobrze bawiły.