Autor Wątek: Na zakupy  (Przeczytany 11596 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline nick: dr O.B.

  • Nowy Bułczarz
  • *
  • Wiadomości: 19
  • słoiki dżemu truskawkowego +4/-0
Na zakupy
« Odpowiedź #15 dnia: 03 Marca 2010, 22:22:20 »
11:24

  Na budowlanym od promocji i okazji aż się roi, toteż lepiej nawet tam nie wchodzić, aby nie dać się przekonać do kupna tanich cegieł. Moje obawy są słuszne. Reklamują, że „Do wszystkich wybudowanych przez nas pieców przychodzi darmowo kominiarz”. Podobno dyktę można dostać w niedziele na pokazach mody na dziale... alkoholowym. Dlaczego? Sklepowy dyktator mody jest nadzwyczaj przekonujący.
  Dział dla dzieci, który jako kolejny rozpościera przede mną swą ofertę, to kraina zabawek, zaś dla rodziców — egzamin ze sztuki pertraktacji. Pluszowe czołgi nie robią już wrażenia, a bomby grzechotki zostały, jak wiadomo, zakazane, gdyż ten przebój rynkowy szybko i skwapliwie wykorzystali podrabiacze. Za to przed nowym rokiem pełno tu petard, rac, zimnych ogni i najprzeróżniejszych imitacji broni dla dzieci w ustawowych żywych kolorach. Można bawić się wszystkim. Chaos i dezorganizacja są wizytówką tego miejsca.
  Do przebojów sezonu świątecznego 2012 zalicza się jednak przede wszystkim szopka wigilijna do kompletowania. Aktualnie oferowany model (ten z nagranym płaczem dziecka), jak widzę, zgodnie z ustawą jest oznakowany wyraźnymi cenami na każdym elemencie. Z niejasnych powodów najdrożej wyceniony jest Święty Józef, natomiast trzej królowie są w promocji: komplet za cenę dwóch zaledwie figurek. Obok podobny model wykonany w całości z masy cukrowej. Droższy mimo że nie płacze. Podzielił los wielu innych towarów ze stałej ekspozycji: został naruszony zębem... czasu.
  To co zobaczyłem pod koniec działu dziecięcego to istne qui pro quo, „dwa w jednym”, ale i przedsmak jakiejś wielkiej przygody. Otóż aby rozładować napięcie towarzyszące zakupom, zorganizowano po prostu legalne dziabanie kukły złodzieja. Kukła złodzieja nie jest byle strachem na wróble ani pierwszym lepszym manekinem odzieżowym, nie jest nawet wypchana jak jakiś Puchatek. Jest to prawdziwy, chyba lekarski fantom z naturalnymi włosami, zresztą do nabycia w dziale „Koneser”. Natomiast dla dodania efektu uszkodzeniom wypełniono go jakimś sposobem truskawkowym kisielem, a głowę — galaretką wiśniową. Figura jest zawieszona tuż nad ziemią, dziabie się ją szpikulcami do grilla, które zresztą są w promocji, a samą, zaiste obrzydliwą przyjemność dziabania można mieć prawie za bezcen, jak zapewnia wszystkich na około hostessa.
  — Od czasu do czasu organizuje się również publiczne łapanie złodzieja z nagrodami. Ucieka nasz statysta — wyjaśnia hostessa i proponuje mi degustację kisielu truskawkowego i galaretki wiśniowej „Przysmak dziecka” z jednorazowych kubeczków, które sama nazywa kubkami smakowymi. — Jak pan widzi, nie moralizujemy bezsensownie. Staramy się wychowywać młodzież w sposób przemyślany. Kradzież jest przecież obrzydlistwem. Łapią nam zawsze statystę i kilku prawdziwych złodziei…
  Cukrowa szopka to też aluzja. Dział z jedzeniem jest bowiem blisko, a apetyty u wszystkich zaostrzają się jeszcze podczas przechodzenia poprzez Dział Żywności Syntetycznej i Sztucznej. Gwarantowana jakość Gnáta dotyczy tu wszelkich artykułów i kontrastuje z niskimi cenami. Mamy tu pasze wszelkiego rodzaju, ekspozycję martwych szkodników magazynowych poświadczającą o jakości substytutów i surogatów jedzenia, aż wreszcie artykuły do poprawy wyglądu, smaku i zapachu potraw, bez których nowoczesna gospodyni… wiadomo co. Jak głosi reklama, wszystkie oferowane artykuły chemiczne zostały pomyślnie wypróbowane, a niektóre są w fazie testów klinicznych na ochotnikach, do których można się zresztą zapisać tu w Gnácie przy specjalnym stoisku. Gnát rewanżuje się bonami i zniżkami, w tym również na darmowe wizyty w przychodni Gnáta. Z niewiadomych powodów na stoisku tym zaopatrują się licznie długobrodzi plastycy i sprzątaczki.
  Dotychczasowe moje doznania sklepowe nie dotyczyły wszystkich zmysłów. To zmienia się z chwilą dotarcia na dział żywnościowy. Dział z jedzeniem to nie tylko sklep w sklepie. To niemal państwo w państwie, jądro bezładu. Niektórzy mówią, że o ile tylko Gnát byłby kością, to dział spożywczy jest jej szpikiem. Za mną, czytelniku, jeśliś zgłodniał!

Offline 666

  • Łeb-Majster
  • Młodszy Techniczny Telewizyjny
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • ***
  • Wiadomości: 4910
  • słoiki dżemu truskawkowego +667/-666
  • Płeć: Mężczyzna
    • 4915610
    • Maciej Zembaty - strona nieoficjalna
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #16 dnia: 03 Marca 2010, 23:33:39 »
To ja idę coś zjeść...  >idesobie<
nie graj ze mną...

Stefan

  • Gość
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #17 dnia: 04 Marca 2010, 06:01:42 »
przeczytam jak wrócę z Warszawy...l

Offline Fasiol

  • ZOMOwiec
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *****
  • Wiadomości: 21215
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-10
  • Płeć: Mężczyzna
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #18 dnia: 04 Marca 2010, 08:33:42 »
No to szybko nie przeczytasz.
Bóg stworzył ziemię, niebo i wodę, księżyc i słońce. Stworzył człowieka, ptaki i zwierzęta. Ale psa nie stworzył. Bo psa już miał.

Offline Bluesmanniak

  • ZOMOwiec
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *****
  • Wiadomości: 26304
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-4
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #19 dnia: 04 Marca 2010, 08:43:22 »
przeczytam jak wrócę z Warszawy...l
a nie masz gdzieś bliżej do Gnáta?

Offline nick: dr O.B.

  • Nowy Bułczarz
  • *
  • Wiadomości: 19
  • słoiki dżemu truskawkowego +4/-0
Na zakupy
« Odpowiedź #20 dnia: 04 Marca 2010, 11:39:39 »
12:31

  Jestem obecnie przy kramiku, gdzie trwa, jak głosi szyld, „Degustacja przeterminowanych serów dla koneserów”. Dziewczęta w ludowych strojach alzackich częstują klientów koreczkami wykonanymi z sera przeterminowanego o jeden dzień. Stoisko z darmowym jedzeniem jest oblegane, dziewczyny mają pełne ręce roboty: jedna kroi, druga nakłada na tacę francuskie specjały i wkłuwa wykałaczki; drewniany straganik trzeszczy pod naporem tłumu i wózków. Intencją Gnáta jest prawdopodobnie to, aby można było się przekonać o wymysłach dziennikarzy, jakoby żywność psuła się po północy oznaczonego dnia — terminu trwałości. Z taką sugestią, tyleż samo autooszczerczą co ryzykowną, kieruję się do przygodnego ekspedienta.
  — Nasze badania dowodzą, że żadna żywność nie psuje się z chwilą zmiany daty. Ani tej oznaczonej na opakowaniu, ani kolejnych dat. Robiliśmy nawet dyżury nocne, żeby to obserwować.
  — I jakie były obserwacje?
  — Żadne. Co najwyżej wiedzieliśmy wówczas, na czele z naszą specjalistką, panią doktor Emmą Pałeczką, że producenci często się mylą zawyżając deklarowaną trwałość produktów.
  — No ale to wie każda gospodyni, że lody latem się topią, a dżemy pleśnieją szybciej niż zimą — zauważam.
  — Słusznie. I taki byłby wynik badań. I wtedy jeden z naszych pracowników wpadł na doskonały pomysł, aby dla próby, w ramach eksperymentu, przerobić datę.
  — O!
  — Właśnie. No i przerabialiśmy te daty w tył, a potem także i w przód. I wie pan co? Nic. Nic!!! Okazuje się, że psucie się żywności nie jest związane z datowaniem na etykietce w żaden logiczny sposób. Te wielkości po prostu na siebie nie zachodzą. Obecnie przerabiamy je w przód i jesteśmy — że tak powiem — na etapie, który jest odpowiednikiem badań klinicznych II stopnia, na dużej serii...
  — Czyli takich, gdzie pacjent nie wie czy dostaje lek czy placebo — dopytuję się dla porządku. — To ciekawe.
  — Ludzie nam czasem zarzucają, że manipulujemy tym lub owym. Wymyślają jakieś bajeczne opowieści o dotknięciu czarodziejskiej Pałeczki... a my im wtedy pokazujemy wyniki naszych badań. I są w kropce. Żebyż chociaż mogli zwalić na pływy morza! Ale jesteśmy od niego za daleko! Albo na księżyc, ale u nas go nie widać!... Serka?
  — Mnm, chętnie.
  Skusiłem się. Jednak umiejętny dobór obsługi i tłum zdegustowanych klientów ośmiela niezdecydowanych. Ostatecznie sery pleśniowe też istnieją i są bardzo smaczne i pożywne. Inna rzecz, że w marketach rzeczywiście jest ich najszersza oferta, można powiedzieć, że w niektórych gatunkach jest ona wręcz prekursorska. Sam się dziwię dziennikarskim nagonkom, bo przecież gdy się zastanowić... Zresztą widzę na własne oczy: skosztowawszy, klienci dziękują ukontentowani i odchodzą od stoiska, a niektórzy z powrotem ustawiają się na końcach kolejek. Wypróbowane na drodze degustacji partie sera otrzymują następnie nowe metki z wyraźną, zaaprobowaną datą. „Zapraszamy na stoisko szynek pleśniowych” — słyszę głos z dala. W głębi alejki dostrzegam jeszcze jeden szyld: „Dojrzewalnia tortów”. Tam też tłoczno.
  Stali degustatorzy Gnáta z łatwością zauważają, że dział rybny został na okres świąteczny gruntownie przeorganizowany. W centrum urządzono spory staw z karpiami, wokół stoją palmy, a na wodzie tratwa i bezludna wyspa, na której urzęduje pirat z przepaską na oku. Ma na głowie czapkę Św. Mikołaja. Polinezyjska bachantka w bikini wiosłuje pagajem, łowi z tratwy ryby podbierakiem i podaje je piratowi, który raźno operuje długim nożem nad metalowym wiadrem ustawionym między kolanami — po czym rzuca ryby aż na wykafelkowany brzeg. Łowienie idzie opornie, podbierak jest za krótki do tej roboty, speszona bachantka klęcząc pręży się całym ciałem w kierunku wody, kwietny wieniec na jej szyi nurza się w stawie. Skutkiem tego zgromadzona na brzegu męska część klienteli prosi o coraz więcej ryb, a kto jeszcze ma wolne ręce — klaszcze. Nic dziwnego: kupno karpia to w wielu rodzinach tradycyjnie męska sprawa. Ponadto mówi się, że w jednym karpiu można znaleźć prawdziwą złotą monetę. Za to wszystkie bez wyjątku karpie mają przyklejone do grzbietów plastikowe atrapy rekinich płetw, które zabawnie wystają ponad wodę.
  — Nie żadne złote monety — mówi mi w zaufaniu ekspedient w wysokich kaloszach — ale zwykłe złote, ćśśśśś!... — i dodaje: — Ryby połykają bilon wrzucany do stawu przez dzieci.
  Nie wiem co by wymyślono w przypadku euro. Ale pewnie byłoby pokusą samą w sobie...
  Mijam poturbowane stosy jedzenia: nadgniłe, nadjedzone  wielobarwne banany, ściśnięte pomarańcze i mandarynki, rachityczne, przerzedzone kiście winogron, obpalcowane pomidory, wycałowane czerwone jak wino jabłka, solidnie wymacaną rzepę, mączne kłącza pałki wodnej dla biedniejszych... Jest to iście szatański pomysł marketingowy, skierowany do osób, które nie mogą sobie pozwolić na zakup tychże specjałów, bo oglądanie oferty jest najzupełniej darmowe. Wśród stosów napotykam jednak na coś taniego dla każdego: „Bataty europejskie — nowość!”. Do złudzenia przypominają nasze ziemniaki, są tylko nieco bardziej zielonkawe, zwłaszcza w przekroju. Amatorów jednak niewielu; brakuje informacji o tym, czym w ogóle jest batat. Są to, Czytelniku, słodkie ziemniaki. Etykieta informuje natomiast, że w Gnácie są dostępne tylko w zimie. Ciekawe.
  Oferta kaszy gryczanej i mąki robi na mnie zdecydowanie największe wrażenie. Obok niej nie można po prostu przejść obojętnie. Kasza podawana jest z wielkiej wojskowej ciężarówki, biało pomalowanej, z czarnym napisem „U.N.”. Ekspedient przebrany za żołnierza, w barwnym berecie z la 40., wychyla się co chwilę poprzez tylną burtę paki i podaje klientom pękate worki z napisami U.N. i Buckwheat lub Flour. Trzech innych uwija się pod plandeką, na której znajduje się z boku plakieta przypominająca wielki czerwony krzyż (ale ten symbol kojarzy mi się raczej z Wielkanocą. Na Gwiazdkę mogli lepiej użyć wozów U.S.Army!). Na tablicy rejestracyjnej pojazdu widnieje zaś cena za kilo kaszy i znak Gnáta. Wysoko pod sufitem hali powiewa z dala widoczny, kąśliwie żółty proporzec z napisem „Najtańszy produkt”. Dookoła ciężarówki rozsypano nieco żwiru, który chrzęści pod butami tłumu amatorów kaszy gryczanej. Niektóre matki, gdy już zbliża się ich kolej, odruchowo biorą dzieci na ręce. Jak w telewizji.
  — W dzisiejszych czasach — leniwie wyjaśnia mi tymczasem kierowca, którego namówiłem do odłożenia na chwilę krzyżówki — sprzedawanie towaru polega w coraz większym stopniu na stworzeniu dobrej inscenizacji, aby wszystko wyglądało tak jak w codziennym życiu. Klient, proszę pana, musi odnajdywać u nas znane sobie obrazy, by posłużyć się nimi jak szablonem do wyzwolenia własnych automatycznych zachowań. Tak bym to ujął. — po czym ziewa tak przeciągle, że szyby w szoferce zaparowują.

Offline nick: dr O.B.

  • Nowy Bułczarz
  • *
  • Wiadomości: 19
  • słoiki dżemu truskawkowego +4/-0
Na zakupy
« Odpowiedź #21 dnia: 05 Marca 2010, 09:27:09 »
13:39

  Gdy tak zwiedzam i poznaję tajniki Gnáta, wiele podchwytliwych pytań rodzi się w mojej dziennikarsko-reporterskiej głowie. O niektóre kwestie postanawiam zapytać, choćby okrężną drogą. Brnąc przez spożywczy, próbuję pogawędzić z okolicznym ekspedientem:
  — Tu jest tyle żywności, że każdy klient przy odrobinie sprytu teoretycznie może się żywić i długo ukrywać w waszym sklepie, migrując między regałami.
  — Oczywiście, lecz tylko teoretycznie, gdyż jest to bardzo surowo karane. Gdzie indziej były podobno takie przypadki, tyle że nazwa „stały klient” wydawała się wówczas chybiona. Lansujemy raczej określenie „szczur wszawy (Rattus pediculosus)”. Niemniej nie będąc w stanie stwierdzić miejsca przebywania jesteśmy zobowiązani uznać perfidnego delikwenta za zaginionego, a wówczas prosimy rodzinę o dostarczenie fotografii. Stąd w pasażu handlowym nasza tablica „Ktokolwiek widział”. A ponieważ żywienie się na naszej hali naszym jedzeniem jest uznawane za kradzież zuchwałą, to w ramach walki z tym odrażającym procederem deklarujemy, że tych klientów nie obsługujemy. Stąd ten drugi dopisek na naszej tablicy, zresztą nie nowy, oglądał pan zapewne pewną komedię...
  — Pana wypowiedź jest logiczna, ale przecież kradzież polega raczej na wyniesieniu czegoś, dajmy na to jedzenia, poza obręb sklepu.
  — Kradzież to wynoszenie jedzenia półjawnie, na przykład we własnej kieszeni, pod swetrem, w skarpecie lub wklejonej w cholewę buta czy w obcas. Po spożyciu natomiast mamy już do czynienia z przemytem, również zagrożonym karą w myśl naszego wewnętrznego, nomen-omen, regulaminu (punkty Ę, Ł, Ń i Ó).. Acha, mamy jeszcze biuro „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”, prowadzi ono też pośrednictwo w adopcji znalezionych u nas młodocianych, po których nie zgłosili się nikczemni rodzice, zajęci zakupami.
  — Adopcji? — pytam z niedowierzaniem.
  — No, nie od razu. Przez pierwszy tydzień można dzieci spokojnie odkupić przy minimum formalności.
  — Dlaczegóż, doprawdy, tylko przez tydzień?
  — Po tygodniu dzieci są już tak zajęte na naszym sklepowym placu zabaw, że argumenty rodziców by do nich i tak nie trafiły. Zresztą rodzice wracają do nas raczej zwabieni promocjami. Mieliśmy kiedyś w Gnácie pomysł na rozwiązanie tego problemu, ale na promocję dzieci za cholerę nie zezwala nam ustawa o szkolnictwie wyższym. Jak pan nie wierzy, niech pan spyta na dziale dla studentów, tam się znają. Jednak najlepiej poinformują pana nasi ludzie na placu zabaw.
  Podejrzewam spotkać tam prawdziwych pedagogów. No, no!
  Zauważam, że niektórzy ekspedienci wcale się nie krzątają wśród towarów i nie pomagają klientom. Stoją oni na rogach alejek, z puszkami lub plastikowymi pojemnikami u stóp, niektórzy także leżą lub półsiedząc wodzą otępiałym wzrokiem po mijających ich klientach. Na kocach, którymi się owijają kładą tekturki z ładnie wydrukowanymi słowami: „Informacja co-łaska”, „Porady Gnáta”, „Popcham wózek za samo jedzenie” — lub podobne sformułowania. Inni mają na tabliczkach tylko jakieś wielocyfrowe numery i adresy banków. Dyrekcja Gnáta przymyka oczy na te skądinąd szczeniackie i cyniczne wybryki, twierdząc, zarówno przed dziennikarzami, jak i przed samą sobą, że o ile tylko wielkie regały wziąć za domy, a sunące wśród ich wózki uznać za ruch uliczny, to panowie ekspedienci przypominają niektórych mieszkańców (ci co stoją, to nawet i przechodniów!), dzięki czemu wielki i przyjazny wszystkim istotom Gnát jeszcze bardziej przypomina prawdziwe miasto. Wszak klient powinien się czuć między regałami jak na ulicach, jak u siebie. Zresztą, ta żartobliwa żebranina — mówiono mi — jest i tak z przeznaczeniem na cele nieinwestycyjne, a więc niegroźna dla Gnáta.
  Natomiast z kobietami, o ile wiadomo, nigdy nie ma większego problemu, gdyż w hali nawet w nocy jest widno jak w dzień i ta kwestia prawdopodobnie w ogóle Gnáta nie dotyczy. Trudno się nie zgodzić z tą argumentacją.
  A jeden młody ekspedient gra nawet na sklepowej gitarze i ten szczyci się estymą wśród kolegów-współnieszczęśników i jest nazywany bardem, a wśród rozlicznego kierownictwa — bardzo dobrą reklamą działu kapeluszy.
  Jeszcze inną rzeczą, która kojarzy się poniekąd z codziennością życia „na zewnątrz” jest obecność zmilitaryzowanych patroli pieszych i motorowych, które czy to per pedes, czy na elektrycznych wózkach z pierwszeństwem przejazdu — i wówczas z psią budą na pace — przemierzają nieustannie sieć uliczek między regałami i chłodniami bądź też — rezydują w rozstawionych tu i tam stałych strażnicach. Nie trzeba nikogo przekonywać, że czujność wobec ewentualności zamachu terrorystycznego zmusza dzisiaj do stosowania środków, które jeszcze kilkanaście lat temu trudno byłoby sobie nawet wyobrazić. Dlatego służby spod znaku dwóch skrzyżowanych gnátów — Gnátowskie Elitarne Służby Tropiąco-Asekurująco-Podsłuchowo-Obserwacyjne — są skierowane przeciwko potencjalnym klientom-sabotażystom. Przy okazji wypełniają one wielce pożyteczną funkcję ochrony cnót obywatelskich, w szczególności zaś tej jednej, jakże tradycyjnej: „nie będziesz kradł”. Toteż nieoficjalnie, choć marny to żart i niesmaczny, mawia się, że są one skierowane przeciwko potencjalnym klientom i koniec kropka. Ale w tej przykrej, a nawet — nie bójmy się tego słowa — chamskiej aluzji kryje się insynuacja jakoby złodziej czai się w każdym kliencie. Jest to dalece krzywdzące, nikt wszakże nie staje się od razu oszustem wobec braku ku temu okazji. Byłoby to publiczne przyznanie się, że klient jest po prostu głupi, na co przecież Gnát nigdy by sobie nie pozwolił. Obserwacje kamerami nigdzie nie doprowadziły do odkrycia cnót klientów innych niż te, które dałoby się opisać przymiotami rudego lisa. A ponieważ obiektywnie patrząc jest to czysta, uniwersytecka ekonomia, a także z powodu dopatrzenia się tej samej alegorii w zachowaniu panienek-kasjerek, dyskusja nad objawami jakowej głupoty jest tym sposobem ucięta, koniec i kropka. Pozostają wszelako owe patrole.
  Napięcie daje się wyczuć, tym bardziej, że niedawno było głośno o jakiejś akcji policyjnej w markecie KIEA, gdzie podobno nocą aresztowano setki osób, w tym kilku groźnych przestępców i zamachowców. Mówi się, że udało ich się wszystkich wykryć dzięki brakowi jakichś biletów i że jakoby zaangażowano nawet czterdziestu zawodowych kontrolerów z autobusu, i że jeden sprawca był przebrany za staruszkę. Faktem jest, że wyłapano ich wszystkich co do nogi i osadzono tam gdzie trzeba. Słowem: gigantyczna afera. Podobno aby się przekonać o ich niekaralności, zaaranżowano też specjalnie dla nich dozorowaną okazję do popełnienia kradzieży, co miano obserwować z kamer? Do dziś nie wiadomo dokładnie o co chodziło, zwłaszcza zaś sprawa z tymi biletami zdaje się wyjątkowo niejasna. Tak czy inaczej, wielkie zamieszanie medialne wokół tej historii wystarczyło, by kierownictwo Gnáta zdecydowało się wprowadzić dla swych klientów obowiązkowe bilety, znakowanie i urządzenia telelokacyjne, te ostatnie zamaskowane w obowiązkowych beretach z antenką. Na próbę. Nie ma jak inspiracja. Natomiast obrożowanie i skuwanie z wózkiem uznano na razie za przedwczesne.
  Bilety zatem już są (mam go i ja) i przy okazji obowiązkowej ich kontroli można zawsze pogawędzić z klientem: o pogodzie, o tym, co u niego słychać, jak tam przygotowania do świąt, co kupuje i dlaczego tak mało — oraz doradzić mu na co jeszcze winien zwrócić uwagę. Żołnierze z patroli potrafią na takie okazje na przykład sugestywnie się zamyślać i to zwykle wystarcza. Nie przesadzajmy jednak. Rola tych służb jest raz że bardzo pozytywna, a poza tym ograniczona do niezbędnego Gnátowi poziomu minimum. Tak więc ich obecność w Gnácie i permanentna penetracja hali nie jest nigdzie zbyt nachalna ani nieznośna. Znacznie częściej można natknąć się na nich fachowo ukrytych pomiędzy regałami z kalafiorem, kawiorem, ananasami lub pomarańczami, gdzie wykonują swoje obowiązki służbowe — albo wśród stojaków z odzieżą, gdzie pomagają klientkom w przymierzaniu garderoby. Westchnieniom na skutek okazywanej lub doznawanej uprzejmości nie ma zwykle końca.

Offline Cezarian

  • Pierdziel
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *
  • Wiadomości: 51952
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-32
  • Płeć: Mężczyzna
  • Ja tu tylko bałaganię...
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #22 dnia: 05 Marca 2010, 10:04:54 »
Powieść nam (ha ha ha nam!) się rozwija jak rzeka pokonując coraz ciekawsze przełomy. Stefek, radzę zacznij czytać zanim bedziesz musiał poświęcić na komplet cały dzień pracy lub, co gorsza cały dzień zakupów swój lub żony.
Specjaliści od żywności powinni jeszcze zbadać wpływ zmiany czasu wiosną i zimą na psucie się produktów lub psucie się wizerunków tych prodktów. Rodzaj produktu ważny do dnia wskazanego na etykiecie.
Warto chyba wprowadzić nie tylko bilety na wejście do takiego hipersklepu, ale także obowiazek zakupów połączony z obowiązkiem złożenia oświadczenia majątkowego oraz deklaracją minimalnej kwotowej liczby zakupów.
GESTAPO to chyba także Gustowna Ekspozycja Stanu Towarowego Aktualizowanego Przed Otwarciem.?
A ja czekam, kiedy kolega doktor wypłynie także na szeroki przestwór innych wątków?
Ceterum censeo Carthaginem esse delendam.

Offline Bruxa

  • ^,..,^
  • Pierdziel
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *
  • Wiadomości: 38523
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-65535
  • ja tu tylko sprzątam...
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #23 dnia: 05 Marca 2010, 10:16:53 »
Nieśmiały podobno. I to pomimo okazywanego mu wsparcia Duchowego i objęcia opieką Pedadogiczną.
 Ale poczekajmy cierpliwie, z tego co widać, warto.
Rude and not ginger

Light travels faster than sound. That's why some people appear bright until you hear them speak.


Stefan

  • Gość
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #24 dnia: 05 Marca 2010, 11:40:45 »
Stefek, radzę zacznij czytać zanim bedziesz musiał poświęcić na komplet cały dzień pracy
mięknę, ale się jeszcze trzymam.
Twardym cza być!

Offline Cezarian

  • Pierdziel
  • Kombatant Wojny Rosyjsko-Japońskiej
  • *
  • Wiadomości: 51952
  • słoiki dżemu truskawkowego +65535/-32
  • Płeć: Mężczyzna
  • Ja tu tylko bałaganię...
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #25 dnia: 05 Marca 2010, 12:42:37 »
Stefek, radzę zacznij czytać zanim bedziesz musiał poświęcić na komplet cały dzień pracy
mięknę, ale się jeszcze trzymam.
Twardym cza być!
Uważaj, bo kołek też był twardy i nic mu od tego, oprócz wgnieceń nie przybyło.
Ceterum censeo Carthaginem esse delendam.

milczenie pedadoga

  • Gość
Odp: Na zakupy
« Odpowiedź #26 dnia: 05 Marca 2010, 21:52:46 »
Nieśmiały podobno. I to pomimo okazywanego mu wsparcia Duchowego i objęcia opieką Pedadogiczną.
 Ale poczekajmy cierpliwie, z tego co widać, warto.

Offline nick: dr O.B.

  • Nowy Bułczarz
  • *
  • Wiadomości: 19
  • słoiki dżemu truskawkowego +4/-0
Na zakupy
« Odpowiedź #27 dnia: 05 Marca 2010, 22:00:52 »
14:11

  Podłogę stoiska odzieżowego „Varietes” pokrywają perskie dywany. Wokół ciągną się olbrzymie lustra oświetlone po bokach zielonkawymi rur¬kami, między lustrami zaś witryny, w których mile oszołomieni klienci mogą zobaczyć paryskie sukienki najróżniejszych kolorów i fasonów. Zajmują one część witryn, w innych widać setki damskich kapeluszy, a także setki par bucików. Pomiędzy tym wszystkim zaś perfumy w etui, torebki ze skóry, zamszu i jedwabiu.
  Ekspedientka o imieniu Hella, ruda dziewczyna w czarnej wieczorowej toalecie, uśmiecha się obok tych witryn zachęcającym uśmiechem ekspedientki. Ekspedient o imieniu Fagot (wypisanym na identyfikatorze), uprzejmie pokazując zęby, oznajmia, że Gnát umożliwia zaopatrzenie się w pary¬skie toalety i równie paryskie obuwie. Dotyczy to, dodaje, również torebki i całej reszty damskich akcesoriów na kolejnych działach. Ekspedient szura nogą, a dłonią wykonuje gesty zapraszające. Przy tym ruda ekspedientka odśpiewuje:
  — Guerlain, Mitsuko, Narcisse Noir, Chanel numer pięć, suknie wieczorowe, sukienki cocktailowe...
Pan Fagot wygina się, pani Hella otwiera przeszklone witryny.
  — Proszę! — drze się ekspedient. — Bez żadnych ceremonii! proszę się nie krępować! Sylwester za pasem!
Publiczność jest podniecona i onieśmielona, toteż nieprędko kwapi z wejściem na stoisko. Wreszcie jakaś brunetka uśmiechając się podchodzi i wkracza na dywan.
  — Brawo! — woła pan Fagot. — Witam pierwszą klientkę! Behemot — woła na swego pomocnika — fotel dla pani! Zaczniemy od bucików, madame!
  Brunetka zasiada na fotelu, a ekspedient Fagot, z zawieszonym na szyi centymetrem, natychmiast wysypuje przed nią na dywan cały stos pantofli, po czym przyklęka u jej nóg. Klientka zdejmuje swój prawy but, przymierza liliowy, stawia nogę na dywanie, porusza stopą, uderza piętą i ogląda obcas.
  — A nie będą cisnęły? — pyta przekornie. Pan Fagot na to wykrzykuje z oburzeniem:
  — Co też pani mówi!
  — Wezmę tę parę, monsieur — mówi zachłannie kobieta wkładając także drugi pantofel, czym daje ośmielający przykład pozostałym gościom działu odzieżowo-obuwniczego „Varietes”. Czy to też jest forma reklamy?...
  Jak gdyby na poparcie wszystkiego dobrego, co powiedziałem na temat służb Gnáta wyrasta przede mną osobliwa i pełna wyrozumiałości i współczucia scena:
  — Mój wózek stanął i ani drgnie. Pcham, a jakby zablokowały się kółka.
  — A co to pani kupiła, babuniu? — ekspedient zagląda do koszyka starszej pani. — Tylko termofor? Oj, malutko, malutko. Żeby mi nie było za malutko... — dodaje troskliwie — bo będzie źle.
  Milczenie.
  — To blokada przed złodziejami. Babciu: wózek pcha się wolno, to są zakupy, a nie orszak weselny ani wsiowy kulig. Złodziej jadąc z natury swej chyłkiem, milczkiem i zbyt pospiesznie, doznaje zablokowania kółek i nie może się już poruszać z nakradzionym towarem. Chyba że wrzuci się monetę przy rączce.
  Istotnie, tam gdzie przy uchwycie dynda łańcuszek, znajduje się spory pojemnik z napisem „Tu” i strzałką. Uchwyt wózka jest niemal na wysokości nosa babci.
  Kobieta długo myśli i wreszcie rzecze:
  — To piękne, co pan mówi, młody człowieku, a nawet sprytne. Ale mi się wydaje, że ja nie pchałam tego wózka, tylko on stał, a ja właśnie rozglądałam się za towarem.
  — A, bo jak się już stanie na dłużej, to stuka parkometr. To zabezpiecza przed uprowadzeniem samego wózka. Proszę wrzucać dwójki, aż się odblokuje i szerokiej drogi.
  — To tu są biegi?
  — Och, dwuzłotówki wrzucać! Acha, piątki starczają na dłużej, tylko trudniej wciskać — powiedział ekspedient i z twarzy jego widać, że pomyślał coś o babci.
  Babcia natomiast poczęła szukać monet po kieszeniach i zapamiętała sobie coś w rodzaju, że jakoby w piątki coś jest tu dłużej. Chciała najpierw o to zapytać, bo nabrała powietrza, ale zaraz zaczerwieniła się, zresztą uprzejmy ekspedient już się oddalił zajęty rozmową przez krótkofalówkę.

Offline nick: dr O.B.

  • Nowy Bułczarz
  • *
  • Wiadomości: 19
  • słoiki dżemu truskawkowego +4/-0
Na zakupy
« Odpowiedź #28 dnia: 06 Marca 2010, 21:00:17 »
14:20

  Skończyły się żarty, bo oto stoję u wjazdu do działu mięsnego. Dział mięsny jest jak wiadomo chlubą i jednocześnie punktem honoru każdego marketu. Starania sklepu o względy i zaufanie klientów w tej dziedzinie nie dziwią. Nie są też niczym nowym, wszak istotną rolę mięsa w diecie podkreślała każda władza, nawet komunistyczna. O ile jednak socjaliści wsławili się jako wybitni „teo-re-to-rycy” w tej dziedzinie (i to pomimo że chętnie składali wizyty na przykład w chlewniach), to współczesne sklepy przechodzą bezwarunkowo do czynu, a dzieje się to na najbardziej wyszukane i spektakularne sposoby. W ich doborze Gnát najprawdopodobniej wiedzie prym. Po prostu zagadnienie jest warte najwyższego poświęcenia, adekwatnie do roli mięsa w żywieniu.
  Pierwszą zasadą jest jawność, drugą zaś wszechstronność oferty. Ta ostatnia narzuca konieczność podzielenia towarów na kategorie, aby można było się połapać w rozmaitości. Tu zrobiono to bodaj najlogiczniej wśród wszystkich znanych mi sklepów. Zresztą niech mówią fakty.
  Oto znalazłem się przy pierwszym w alei regale opatrzonym wielkim i znanym do znudzenia napisem: „Europa”. Znajdują się tu wszelkiego asortymentu surowe i przetworzone wyroby z perliczki. Perliczki całe, filetowane, perliczki w wyrobach szynkopodobnych, również krojonych i mielonych, nogi perliczek na krupnik lub pomidorową (znane pod handlową nazwą „Szłapki-Extra”), w końcu perliczki młode i na grilla — „Szaszłykowe Specjalne”.
  Regał drugi nosi napis: „Afryka północna i zachodnia”. Znajdujemy tu gęsi, króliki, wyborną kocinę oraz wszelkiego gatunku salami. Dalej — „Bliski Wschód” z koziną, wołowiną i delikatnym mięsem z gołębi skalnych. Dział „Indie” to raj kurczakowy. Chłodnie z tym ptactwem są szczególnie wielkie. Na dziale „Ameryka Środkowa” znajdujemy z kolei indyki oferowane na wszelkie sposoby. Na „Azji Wschodniej i Zachodniej” — wieprzowinę i baraninę z jagnięciną. To właśnie tutaj leży też tak poszukiwana obecnie konina i psina, a bogactwo tej ostatniej oszołamia. Nad obu gatunkami mięsa unoszą się zresztą zielone lub żółte proporce — to tu jest ich najwięcej — z napisem „Najtańszy produkt”. Na koniec nareszcie odnajduję informację, która pozwala mi usystematyzować całą tę różnorodność: „Szanowni klienci! Mięso w naszym sklepie jest poukładane według krainy udomowienia”. Teraz wszystko rozumiem.
  Teraz wszystko rozumiem: największy tłok panuje bowiem na dziale Indie, gdzie po specjalnej promocyjnej cenie (niewiarygodnie niskiej) sprzedają prawdziwą, oryginalną słoninę.
  A i jest coś dla koneserów i myśliwych: jako absolutna nowość jest reklamowana psina z dingo. Jak zapewniono na ulotce reklamowej, gdy zamknie się oczy i przy odpowiednim nastroju, smakuje jak wymarła już w naszych lasach zwierzyna płowa lub nawet dzik, zależnie od zdolności gospodyni. Natomiast to co zgadza się w stu procentach ze stanem faktycznym, wypisano jaskrawymi literami na cenówkach: „Dziczyzna!”.
  Ale-ale, ekspozycja towaru to tylko jedna część działu mięsnego, konkretnie prawa strona alei. Po przeciwnej do rzędu chłodni stronie ciągną się indykowniki, gęsińce, stajnie, obórki i różnego rodzaju żłoby i paśniki, dalej budy, w których coś w środku groźnie warczy i wszelkiego typu i rozmiaru klatki. Wszystkie te pomieszczenia są oczywiście zasiedlone niczym arka Noego. A gołębnik! A króliczarnia stylizowana na Alcatras! A nowoczesne chlewy z gęstwiną ciasnych metalowych zagródek dla dwóch i pół tysiąca pojedynczych świń, pomiędzy którymi dostrzegam różowiutkie prosięta, tak wzruszające, że chce się do nich aż wyciągać ręce! W całym tym folwarku największe wrażenie robi na mnie jednak olbrzymich rozmiarów kurnik, złożony z szeregu klatek ułożonych w kilka pięter. Całość sprawia wrażenie ogromnej, gdaczącej biblioteki lub raczej archiwum akt, tym bardziej, że regał podzielony jest na pomieszczonka o znanym z biura formacie kartki A 4. Sto tysięcy kur wystawia dzioby do przechodniów. Panujący tu harmider, jak na perskim rynku, dopełniają dziecięce okrzyki radości, entuzjazmu i zdumienia; rodzice umyślnie przyprowadzają tu pociechy, by im pokazać wieś.
  Nad chłodniami nachyla się pracowicie biało odziany ekspedient i w skupieniu wykonuje jakąś czynność. Nogą przesuwa co chwilę wiaderko, które postawił obok siebie na ziemi. Zdecydowałem się podejść z pytaniem, co robi.
  — Wiem, wiem. Takie rzeczy robi się w innych marketach raczej na zapleczu — odzywa się dobitnie. — Ale u nas chcemy właśnie w ten sposób zdementować wstrętne dziennikarskie insynuacje, że ktokolwiek w Gnácie potajemnie maluje mięso nadmanganianem.
  — Pamiętam burzę prasową wokół tego tematu.
  — To ja panu powiem: stek kłamstw. Jak było? Wie pan, zatrudnialiśmy kiedyś czarnoskórego, przezywaliśmy go Kali albo „Kali malować mięso krowy”; zresztą był skryty bo nie znal polskiego albo nie był łaskaw dyskutować, no — idealny pracownik. A kali to nadmanganian. Pewnie stąd te żenujące pogłoski i prasowe brednie — rzekł spokojnie farbiarz i zanurzył pędzel w wiaderku z bordową, plamiącą cieczą. — My nie mamy tajemnic przed klientem i prasą — dodał — te aluzje to zwykła kaszana.
  Co rzekłszy, wrócił do pracy.
  — A tamte dwie panie znają polski? — nie daję za wygraną i pokazuję na dwie kobiety koło chłodni z kurczakami.
  Widać wyraźnie, że przy dziale „Indie” dyżur pełnią specjalnie dobrane ekspedientki o śniadej cerze, przebrane za hinduskie tancerki z czarną kropką na czołach. Ekspedientki umiejętnie zdradzają swym jednoznacznym zachowaniem, że znają różne techniki kuchenne.
  — Ludzie prawdopodobnie nadal nie rozumieją, że mięso egzotyczne po prostu musi być droższe — wyjaśnia pracowity malarz i aż unosi przy tym pędzel. — Tego nie trzeba uzasadniać, że krajowa może być tylko krajanka z perliczek. Ot, co. Robimy co możemy, aby nabywcę jednak zachęcić do kupienia kurczaczka. A te panie potrafią rewelacyjnie władać językiem, mówić po polsku i wiele jeszcze innych rzeczy...
  Fakt! Geograficznie usystematyzowany dział mięsny nie pozwoli nikomu kto chodził do szkoły pomylić się w cenach.
  Hinduskie tancerki to jednak dopiero przedsmak największej atrakcji. Wspomniana zasada jawności wobec klienta osiąga w Gnácie najwyższy, zamierzony przez ustawodawcę poziom. Co zrobiono, aby przekonać zainteresowanych, że oferowane mięso jest świeże? Jak się, Czytelniku, domyślasz, miejscem gdzie następuje ostateczna rozprawa z argumentami niedowiarków za pomocą demonstracji siły — jest rzeźnia.
  Rzeźnia u Gnáta jest to sporych rozmiarów pomieszczenie, w którym jedną ze ścian, tę od strony sklepu, zastąpiono wielką szklaną taflą sięgającą do samej ziemi. Wszystko tu lśni: wejścia dla zwierząt z barierkami jak w kasach stadionowych, dziesiątki łańcuchów z różnego typu hakami i uchwytami, które dyndają wesoło zwisając ze stalowych szyn pod sufitem, przymocowany do ziemi gilotynowy uchwyt dla krów i koni z błyszczącą rynną i takimiż ostrzami, wysokie sterty metalowych skrzyń, a nade wszystko kafle, kafle i kafle. Gdzie nie spojrzeć, aż biało i seledynowo od glazury i jasno jak w szpitalu. Między tymi wszystkimi sprzętami uwijają się niczym mrówki biało odziani ludzie w takich samych czepkach na głowach, noszący dodatkowo fartuchy robocze, które przypominają wdzianko gosposi, tyle że są z czarnej gumy. Jedni krzątają się przy prowadzeniu zwierząt pomiędzy wąskimi barierkami (akurat trafiam na moment, gdy w obudowanych stalowymi rurami ścieżkach zaroiło się od różowiutkich tuczników). Inni krępują martwym już sztukom tylne nogi, po to, by kolejni, uruchomiwszy jakieś dźwignie, mogli je wywindować na łańcuchach na odpowiednią wysokość i po utracie kontaktu z podłogą przesunąć szynami dalej do cięcia i patroszenia. Dalsi osobnicy uwijają się ochoczo z czarnymi gumowymi wężami, z których bezustannie leci woda. Zmywają nimi tusze, a pienistą zawartość podłogi zaganiają do metalowych kratek odpływowych. Specjalny pracownik do spraw wizerunku firmy myje ogromną szybę za pomocą szczoty na długim kiju, gdyż szkło ustawicznie jest zachlapane wskutek działalności innych jeszcze rzeźników z elektrycznymi piłami, którzy rozrzynają uwieszone zwierzęta na dwoje i wygarniają im podroby wprost do stalowych wanien.
  W głębi widać jak inni pracownicy w długich czarnych rękawicach z gumy siedząc lub stojąc przy wolno sunących taśmach, władając z niebywałą wprawą różnorakimi nożami i brzeszczotami, odcinają ścięgna od nóg oddzielonych od tusz lub wypiłowują rdzenie z wyrąbanych kręgosłupów, a mózgi i oczy — ze łbów, i rzucają to wszystko celnie poza zewnętrzną stronę taśmy do wielkich metalowych skrzyń. Pomiędzy zwisającymi z ich brzegów tymi wnętrznościami widzę zalane ciemną czerwienią fragmenty zagadkowych napisów: „...ńszy pr.d...” i „Prom...”, zgaduję więc, że część produkcji ma być gdzieś ekspediowana, najpewniej promem do najbiedniejszych części świata. To szlachetne.
  Jednak postacią centralną tej wykaflowanej sceny jest szacowny rzeźnik poruszający się w butach na wysokich koturnach, niczym w starogreckim teatrze. W obu rękach dzierży on wielkie elektrody, przypominające nieco ciężkie budowlane lutownice. Przechadza się niczym bosman po pokładzie, z lewa w prawo i z powrotem wzdłuż wyjść ze wszystkich pięciu stalowych ścieżek, gdzie oczekują go doprowadzone tu świnie i od czasu do czasu pociąga wlokące się za nim po podłodze grube kable. Człowiek ten jest podobno pogardliwie nazywany Sędzią, ponieważ jak się potem dowiedziałem, przez analogię do boksów na torze wyścigowym wydaje mu się, że jest na zawodach i podobno jeszcze ma habilitację z historii prawa karnego. Tak czy owak pan ów z należytą powagą, którą, obok wyższego wykształcenia, można wyczytać z jego dobrze odżywionej, brodatej twarzy, przystawia stalowe końcówki do czekających zwierząt, wybierając najczęściej kark i ucho, ostatecznie ryj, po czym operuje kolorowymi wyłącznikami w trzymanych przez siebie rękojeściach.
  Po czym każdorazowo zdaje się bezgłośnie mówić sam do siebie: „Proszę!”.
  Panu Sędziemu towarzyszy krok w krok, niczym adiutant, młody, ale już świetnie zapowiadający się pracownik-asystent, który sumiennie podchodzi do każdej potraktowanej elektrycznością sztuki i przykłada do niej lekarskie słuchawki. Po chwili skupienia, podczas którego patrzy gdzieś hen w dal, wykonuje głową gest potakiwania, czego powagi dopełnia jeszcze jego naukowe spojrzenie ukryte za okularami, i ta osobliwa para przemieszcza się dalej. Po każdym udanym takim zabiegu publiczność bije brawa. Rzędy ławek specjalnie ustawione przed szybą po licznych prośbach kierowanych do Gnáta gromadzą bowiem rzesze ciekawych, zwłaszcza zaś w weekendy. Prócz ich okrzyków jednak panuje tu, po mojej stronie, całkowita cisza, gdyż szyba skutecznie tłumi wszelkie hałasy.
  — Niektóre spektakle wygrywają z łatwością z sobotnio-niedzielną telewizją — tłumaczy mi zagadnięty pracownik działu. — Przykładowo jutro w samo południe zapraszamy na ubój kopytnych z naszej wielkiej stajni, połączony z promocją kabanosów. Wtedy zobaczy pan prawdziwe tłumy — nie wierzę, że ludziska przychodzą do nas w takie niedziele dla samych kabanosów. Mówimy na to, tu w robocie, western. Przy koniach to tamten gość się autentycznie rozkręca. Bardziej popularne jest tylko tuczenie gęsi na wątróbkę, raz nam nawet pękła szyba, tak się ludziska pchali!
  — Czy nie obawiacie się, — wychodzę z pytaniem natury bardziej ogólnej — że wasze działania marketingowe spotkają się z krytyką środowisk radykalno-konserwatywnych?
  — Ja bym tego tak nie nazwał. Ja bym to nazwał raczej całościową i rzetelną informacją handlową niż reklamą. Taką, która nie pozostawia człowieka już z żadnymi pytaniami. Latem na naszym trawniku przed sklepem czasami prowadzimy też, proszę pana, krycie. Jest to krycie jak najbardziej jawne! — tu mój rozmówca pozwolił sobie na uśmiech. — I proszę sobie wyobrazić, że ci radykalno-konserwatywni fachowcy od, proszę pana, pieprzenia, których znamy z radia, telewizji i gazet, też przychodzą popatrzeć, a niektórzy potem nawet idą na zakupy. Mówię, mogą nie jadać mięcha, ale na parkingowe krycie zaglądają zawsze.
  — Na parkingu... — powtarzam niepewnie, jak echo, przypominając sobie poranne zdarzenie na trawniku. — Nieprawdopodobne! Myślałem, że... krowy uwiązane koło waszego parkingu to co najwyżej reklama.
  — Przede wszystkim! Reklama, a jakże, reklama że hej! A jeszcze, to taka jedna krowa okryta pledem miała na dniach reklamować cielęcinę, ale, skubana, nam padła. Tydzień temu. A ostrzegaliśmy, żeby nie karmić. Weterynarz mówił, że będzie pięknie reklamowała i nawet obliczył kiedy. Ludzie obiecywali przychodzić całymi rodzinami... ech, szkoda gadać, tak nam było żal. A co do krycia, to niech pan mi powie: jadłby pan mięcho, na którego opakowaniu jest napisane in viadro?
  — No co też pan, fuj! — łapię się na własnej żywiołowej reakcji na takie obrzydliwe, zaiste antynaturalistyczne skojarzenia.
  — A widzi pan. No więc u nas jesteśmy po prostu jawni — mówi ekspedient kładąc akcent na słowa „po prostu”. — Można zobaczyć i to, i owo, a nawet jeszcze więcej. Na przykład, że każda tusza jest badana przez lekarza.
  — A tak, widziałem, na własne oczy przez szybę. — i z tym stwierdzeniem na ustach odchodzę, po raz kolejny dogłębnie przekonany. Logika to jedno. Pomysł — drugie. Ale zasada jawności to jak gdyby jądro, istota handlu. Przynajmniej u Gnáta.
  — Szybę daliśmy ze względu na dzieciarnię, bo Sędzia czasem klnie! — słyszę ostatnie słowa pośród co chwilę wybuchającej wrzawy pisków i oklasków.

Offline nick: dr O.B.

  • Nowy Bułczarz
  • *
  • Wiadomości: 19
  • słoiki dżemu truskawkowego +4/-0
Na zakupy
« Odpowiedź #29 dnia: 08 Marca 2010, 08:06:06 »
15:45

  Dział „Wędlina i Czikeny”, z niewiadomych przyczyn oddzielony od mięsnego, to kraina kiełbas i wszystkiego co się z nimi kojarzy. Po horyzont niemal leżą tu i połyskują w różowawym świetle lamp wyroby należące do tej kategorii — wszystkie wykonane według europejskich norm, w foliowych osłonkach bądź też w znanych nam już i coraz powszechniejszych plastikowych etui, które się otwiera odkręcając w połowie.
  Nie brak na tym stoisku akcentów humorystycznych. Oto zasłyszałem taką rozmowę z przydrożnym ekspedientem:
  — Czy będzie może ta kiełbasa, ale w kiszce?
  — Tak, za kilka godzin.
  — Czyli dziś? To przyjdę — raduje się klient-staruszek.
  — Jak zje pan dziś, to dziś. W kilka godzin od zjedzenia, mówię.
  Jest to jednak humor przez łzy: że znalazł się jeszcze taki „przedsoborowy”, by nie rzec „starozakonny” klient, któremu marzą się nieeuropejskie, chałupniczo robione kiełbasy! Że też trzeba jeszcze komuś tłumaczyć, że kiszkowana podróba kiełbasy to odrażająca praktyka, że straszono takim czymś małe dzieci gdy były nieznośne, a u dorosłych wywoływano wymioty na samo wspomnienie nadziewanego jelita... Uuuhh! Średniowiecze!
  Ostatni mówca widząc wyraz uznania i akceptacji na mojej twarzy daje się z łatwością wciągnąć w dłuższą rozmowę.
  — Jak pan z pewnością zauważył, żywność jest firmowa, gnátowska. Większość wytwarzamy, pakujemy i oferujemy sami, inne rzeczy przepakowujemy. Naszej uczciwości dopełniają nalepki i etykiety, które wytwarzamy perfekcyjnie i w wielkim wyborze. Niestety, i tu muszę sobie pozwolić na krytykę, jesteśmy zmuszeni po prometejsku walczyć z uporem niektórych ludzi, którzy nie kupują naszych kurczaków.
  — Czy nie chodzi tu o przyzwyczajenia? — pytam. — Ostatecznie w Europie je się mniej tych ptaków niż na kontynencie amerykańskim, to samo można zresztą stwierdzić o indykach. U nas króluje wieprzowina.
  — Nie zrzucałbym winy na Stary Zakon. Opór materii, jeśli tak można się wyrazić o klientach, wynika w tym przypadku z uprzedzeń natury estetycznej. Bo jestem w stanie zrozumieć, że można nie chcieć jeść kurczaka z chłodni. I to jest fakt. Potrafimy tygodniami czekać na zainteresowanie, wraz z naszymi kurczakami mimo wielu zabiegów marketingowych. I nic. Jak jednak wytłumaczyć, że te same kurczaki, kiedy poleżą u nas (no, są często obracane bo klienci lubią w nich grzebać, o ile tylko nie nazbyt zamrozimy, pan uważa?), no więc, że te same kurczaki idą jak woda skoro tylko je usmażymy?
  — Zastanawiające.
  — A jeszcze, przeprowadziliśmy program badawczo-wdrożeniowy, który wykazał, że dodatek kurczaka do parówki cielęcej nie wpływa na popyt na parówkę cielęcą, za to ogranicza straty własne w kurczakach, czego w ogóle nie byliśmy świadomi. Próbowaliśmy z różnymi częściami tuszy kurczęcej i proszę sobie wyobrazić, jakie były wyniki. Okazuje się, że najłatwiej jest zemleć nie tuszę, lecz resztę. Ta reszta z kurczęcia jest ponadto większa wagowo, więc automatycznie bardziej wydajna. I nadaje całości zdrowszy, żywy kolor. A pan, gdyby miał wybrać, to woli pan większe parówki, czy mniejsze?
  — Jasne, że większe.
  — A, proszę wybaczyć, pańska małżonka?
  — Też jest freudystką.
  — Dzięki temu programowi nasze parówki są duże, twardsze i bardziej konkurencyjne. I powiem panu coś jeszcze. Rozumiem, że gdyby na przykład brakowało kurczaka w parówkach z kurczaka, byłoby się o co kłócić. Ale jak może brakować kurczaka w parówce cielęcej? Norma branżowa też o tym nie wspomina. Mogę pana zapewnić, że nasze parówki cielęce w zgodzie z wyżej wymienionym „beenem” zawierają sto procent cielęciny plus dodatkowo, extra-gratis pewną ilość kurczaka — dajmy na to, drugie tyle. Stać nas na to... — tu sprzedawca nie potrafi wprost ukryć dumy.
  — Widzę więc, że łatwo demaskujecie grymaszących klientów.
  — Oczywiście! Nasze parówki są konsumowane przez wyżej wymienionych bez mrugnięcia okiem. Ich zachowanie nie jest więc racjonalne ani logiczne. Wie pan, takie odkrycia satysfakcjonują bardziej niż łapanie złodziei.
A po chwili dodaje:
  — Nie jest to pewnie szczyt marzeń; podobno ci od fast-foodów aromatyzują mięso w zalewie, a wytwórnię mają gdzieś pod Fromborkiem. Podobno, choć ja w to nie wierzę, mięso im rośnie z zyskiem wagi 223 procent. Moim zdaniem aż tak to nie puchnie nawet martwa ryba w wannie. Tak czy siak, mają to opatentowane, więc polegam tu tylko na plotkach. Ale — dodaje z godnością sprzedawca — my też mamy swój patent.
  — Zamieniam się w słuch — odpowiadam, po czym zamieniam się w słuch.
  — Zapewne zastanawia się pan po co nam opłaca się trzymać tak olbrzymie stajnie.
  — Domyślam się, że ma to znaczenie marketingowe. Podkreślacie świeżość mięsa i przyciągacie dzieci, bo dziś na wsi nie ma już koni.
  — Żywe koniki pracują dla nas jeszcze w inny sposób. To nie tylko wystawa, nie tylko działanie rynkowe. Otóż uruchomiliśmy ostatnio własną pieczarkarnię. Mieszamy pieczarkę z czernidłakiem kołpakowatym, który też dobrze rośnie na tym samym co pieczarka podłożu hodowlanym, ale daje szybszy i intensywniejszy porost, pan rozumie, i to bez zaciemniania. Nasza Eksperymentalna Czernidłakarnia Trawnikowa ECT 01 jest prawdopodobnie pionierska w całej Europie. Jeśli przychodzi pan z dziećmi i chce im pan zafundować prawdziwą atrakcję, to niech nakarmią konie kupionym od nas cukrem. Dostaje pan kwit i automatycznie ma pan wtedy zniżkę w naszej pizzerii.
  Nieźle to wymyślili.
  To właśnie tu, na dziale spożywczym przekonałem się dogłębnie i ostatecznie, że promocje i sprzedaż wiązaną należy i da się robić z głową. Obok stosów konserw widzę otwieracze do puszek, oczywiście te najdroższe. Obok mrożonych ryb — łopatkę do smażenia, prawdopodobnie tę najgorszą, która przegrywa z kretesem w konfrontacji ze wszystkimi wyrobami na stoisku poświęconym tylko łopatkom do smażenia. Obok cytryn wyciskacz do soku, naturalnie elektryczny. Do takich zabiegów zdążyliśmy się już przyzwyczaić do znudzenia, a o ich skuteczności świadczy fakt, że stosowane są przez handlowców do znudzenia. Ale Gnát nie na darmo dzierży pochodnię postępu. Oto co na ten temat mówią pracownicy warzywniaka:
  — Otóż przypadkowe łączenie produktów w promocjach doprowadza czasami do nieporozumień, a nawet bywa nietaktem. Raz połączyliśmy szufelkę do zamiatania śmieci z płynem do mycia wanny. Błąd. To było niedwuznaczne sugerowanie, że klient mieszka w brudzie. Inną jawną insynuacją jest, ehem... było, sprzedawanie zniczy nagrobkowych aż po dwanaście sztuk. To jest najzwyczajniej niesmaczne. Dlatego u nas promocje są dokładnie przemyślane przez naszych fachowców od reklamy.
  To mówiąc ekspedient pokazuje mi z dumą groch, fasolę i soczewicę. Do każdego kilograma można mieć praktycznie za bezcen poradnik „Zagadnienie stręczycielstwa w prawie karnym Unii”.
  — Tak sprzedaje się rośliny strączkowe! — oznajmia.
  — Czyż owa promocja „szufelka plus płyn” nie była przypadkiem podyktowana dobrem klienta? Przecież można było zawsze interpretować takie połączenie jako „Pomysł Gnáta na generalne sprzątanie”.
  — Próbowano. Ale klienci byli tak urażeni, że następnego dnia z jakiegoś błahego powodu wywołali awanturę o określenie „szmata”, również na tamtym dziale z chemią. Większość pań krzyczała w uniesieniu, że nawet tego do ręki nie weźmie. W końcu musieliśmy zrobić promocję.
  — Domyśliłem się.
  — Ano, połowę szmat sprzedaliśmy z książką Gejsza — moje hobby. Druga połowa zeszła na dziale odzieżowym. Z innej półki przykład: był pan u nas wiosną, latem?
  Potakuję.
  — Widział pan koniki wokół Gnáta?
  Któż nie widział wielkiej zagrody koni obleganej przez dzieci.
  — Wiem: Gnát — rodzice — dzieci — cukier — konie — czernidłaki — pizza — recytuję spodziewając się ubiec wywód mojego rozmówcy.
  — A co jeszcze widuje się na statystycznej pizzy? — na to pyta ekspedient z wyraźną satysfakcją w głosie, po czym patrząc na mnie z wyższością sam sobie odpowiada: — Ser na naszych pizzach jest serem końskim, konkretnie kobylim. Logiczne?