14:20
Skończyły się żarty, bo oto stoję u wjazdu do działu mięsnego. Dział mięsny jest jak wiadomo chlubą i jednocześnie punktem honoru każdego marketu. Starania sklepu o względy i zaufanie klientów w tej dziedzinie nie dziwią. Nie są też niczym nowym, wszak istotną rolę mięsa w diecie podkreślała każda władza, nawet komunistyczna. O ile jednak socjaliści wsławili się jako wybitni „teo-re-to-rycy” w tej dziedzinie (i to pomimo że chętnie składali wizyty na przykład w chlewniach), to współczesne sklepy przechodzą bezwarunkowo do czynu, a dzieje się to na najbardziej wyszukane i spektakularne sposoby. W ich doborze Gnát najprawdopodobniej wiedzie prym. Po prostu zagadnienie jest warte najwyższego poświęcenia, adekwatnie do roli mięsa w żywieniu.
Pierwszą zasadą jest jawność, drugą zaś wszechstronność oferty. Ta ostatnia narzuca konieczność podzielenia towarów na kategorie, aby można było się połapać w rozmaitości. Tu zrobiono to bodaj najlogiczniej wśród wszystkich znanych mi sklepów. Zresztą niech mówią fakty.
Oto znalazłem się przy pierwszym w alei regale opatrzonym wielkim i znanym do znudzenia napisem: „Europa”. Znajdują się tu wszelkiego asortymentu surowe i przetworzone wyroby z perliczki. Perliczki całe, filetowane, perliczki w wyrobach szynkopodobnych, również krojonych i mielonych, nogi perliczek na krupnik lub pomidorową (znane pod handlową nazwą „Szłapki-Extra”), w końcu perliczki młode i na grilla — „Szaszłykowe Specjalne”.
Regał drugi nosi napis: „Afryka północna i zachodnia”. Znajdujemy tu gęsi, króliki, wyborną kocinę oraz wszelkiego gatunku salami. Dalej — „Bliski Wschód” z koziną, wołowiną i delikatnym mięsem z gołębi skalnych. Dział „Indie” to raj kurczakowy. Chłodnie z tym ptactwem są szczególnie wielkie. Na dziale „Ameryka Środkowa” znajdujemy z kolei indyki oferowane na wszelkie sposoby. Na „Azji Wschodniej i Zachodniej” — wieprzowinę i baraninę z jagnięciną. To właśnie tutaj leży też tak poszukiwana obecnie konina i psina, a bogactwo tej ostatniej oszołamia. Nad obu gatunkami mięsa unoszą się zresztą zielone lub żółte proporce — to tu jest ich najwięcej — z napisem „Najtańszy produkt”. Na koniec nareszcie odnajduję informację, która pozwala mi usystematyzować całą tę różnorodność: „Szanowni klienci! Mięso w naszym sklepie jest poukładane według krainy udomowienia”. Teraz wszystko rozumiem.
Teraz wszystko rozumiem: największy tłok panuje bowiem na dziale Indie, gdzie po specjalnej promocyjnej cenie (niewiarygodnie niskiej) sprzedają prawdziwą, oryginalną słoninę.
A i jest coś dla koneserów i myśliwych: jako absolutna nowość jest reklamowana psina z dingo. Jak zapewniono na ulotce reklamowej, gdy zamknie się oczy i przy odpowiednim nastroju, smakuje jak wymarła już w naszych lasach zwierzyna płowa lub nawet dzik, zależnie od zdolności gospodyni. Natomiast to co zgadza się w stu procentach ze stanem faktycznym, wypisano jaskrawymi literami na cenówkach: „Dziczyzna!”.
Ale-ale, ekspozycja towaru to tylko jedna część działu mięsnego, konkretnie prawa strona alei. Po przeciwnej do rzędu chłodni stronie ciągną się indykowniki, gęsińce, stajnie, obórki i różnego rodzaju żłoby i paśniki, dalej budy, w których coś w środku groźnie warczy i wszelkiego typu i rozmiaru klatki. Wszystkie te pomieszczenia są oczywiście zasiedlone niczym arka Noego. A gołębnik! A króliczarnia stylizowana na Alcatras! A nowoczesne chlewy z gęstwiną ciasnych metalowych zagródek dla dwóch i pół tysiąca pojedynczych świń, pomiędzy którymi dostrzegam różowiutkie prosięta, tak wzruszające, że chce się do nich aż wyciągać ręce! W całym tym folwarku największe wrażenie robi na mnie jednak olbrzymich rozmiarów kurnik, złożony z szeregu klatek ułożonych w kilka pięter. Całość sprawia wrażenie ogromnej, gdaczącej biblioteki lub raczej archiwum akt, tym bardziej, że regał podzielony jest na pomieszczonka o znanym z biura formacie kartki A 4. Sto tysięcy kur wystawia dzioby do przechodniów. Panujący tu harmider, jak na perskim rynku, dopełniają dziecięce okrzyki radości, entuzjazmu i zdumienia; rodzice umyślnie przyprowadzają tu pociechy, by im pokazać wieś.
Nad chłodniami nachyla się pracowicie biało odziany ekspedient i w skupieniu wykonuje jakąś czynność. Nogą przesuwa co chwilę wiaderko, które postawił obok siebie na ziemi. Zdecydowałem się podejść z pytaniem, co robi.
— Wiem, wiem. Takie rzeczy robi się w innych marketach raczej na zapleczu — odzywa się dobitnie. — Ale u nas chcemy właśnie w ten sposób zdementować wstrętne dziennikarskie insynuacje, że ktokolwiek w Gnácie potajemnie maluje mięso nadmanganianem.
— Pamiętam burzę prasową wokół tego tematu.
— To ja panu powiem: stek kłamstw. Jak było? Wie pan, zatrudnialiśmy kiedyś czarnoskórego, przezywaliśmy go Kali albo „Kali malować mięso krowy”; zresztą był skryty bo nie znal polskiego albo nie był łaskaw dyskutować, no — idealny pracownik. A kali to nadmanganian. Pewnie stąd te żenujące pogłoski i prasowe brednie — rzekł spokojnie farbiarz i zanurzył pędzel w wiaderku z bordową, plamiącą cieczą. — My nie mamy tajemnic przed klientem i prasą — dodał — te aluzje to zwykła kaszana.
Co rzekłszy, wrócił do pracy.
— A tamte dwie panie znają polski? — nie daję za wygraną i pokazuję na dwie kobiety koło chłodni z kurczakami.
Widać wyraźnie, że przy dziale „Indie” dyżur pełnią specjalnie dobrane ekspedientki o śniadej cerze, przebrane za hinduskie tancerki z czarną kropką na czołach. Ekspedientki umiejętnie zdradzają swym jednoznacznym zachowaniem, że znają różne techniki kuchenne.
— Ludzie prawdopodobnie nadal nie rozumieją, że mięso egzotyczne po prostu musi być droższe — wyjaśnia pracowity malarz i aż unosi przy tym pędzel. — Tego nie trzeba uzasadniać, że krajowa może być tylko krajanka z perliczek. Ot, co. Robimy co możemy, aby nabywcę jednak zachęcić do kupienia kurczaczka. A te panie potrafią rewelacyjnie władać językiem, mówić po polsku i wiele jeszcze innych rzeczy...
Fakt! Geograficznie usystematyzowany dział mięsny nie pozwoli nikomu kto chodził do szkoły pomylić się w cenach.
Hinduskie tancerki to jednak dopiero przedsmak największej atrakcji. Wspomniana zasada jawności wobec klienta osiąga w Gnácie najwyższy, zamierzony przez ustawodawcę poziom. Co zrobiono, aby przekonać zainteresowanych, że oferowane mięso jest świeże? Jak się, Czytelniku, domyślasz, miejscem gdzie następuje ostateczna rozprawa z argumentami niedowiarków za pomocą demonstracji siły — jest rzeźnia.
Rzeźnia u Gnáta jest to sporych rozmiarów pomieszczenie, w którym jedną ze ścian, tę od strony sklepu, zastąpiono wielką szklaną taflą sięgającą do samej ziemi. Wszystko tu lśni: wejścia dla zwierząt z barierkami jak w kasach stadionowych, dziesiątki łańcuchów z różnego typu hakami i uchwytami, które dyndają wesoło zwisając ze stalowych szyn pod sufitem, przymocowany do ziemi gilotynowy uchwyt dla krów i koni z błyszczącą rynną i takimiż ostrzami, wysokie sterty metalowych skrzyń, a nade wszystko kafle, kafle i kafle. Gdzie nie spojrzeć, aż biało i seledynowo od glazury i jasno jak w szpitalu. Między tymi wszystkimi sprzętami uwijają się niczym mrówki biało odziani ludzie w takich samych czepkach na głowach, noszący dodatkowo fartuchy robocze, które przypominają wdzianko gosposi, tyle że są z czarnej gumy. Jedni krzątają się przy prowadzeniu zwierząt pomiędzy wąskimi barierkami (akurat trafiam na moment, gdy w obudowanych stalowymi rurami ścieżkach zaroiło się od różowiutkich tuczników). Inni krępują martwym już sztukom tylne nogi, po to, by kolejni, uruchomiwszy jakieś dźwignie, mogli je wywindować na łańcuchach na odpowiednią wysokość i po utracie kontaktu z podłogą przesunąć szynami dalej do cięcia i patroszenia. Dalsi osobnicy uwijają się ochoczo z czarnymi gumowymi wężami, z których bezustannie leci woda. Zmywają nimi tusze, a pienistą zawartość podłogi zaganiają do metalowych kratek odpływowych. Specjalny pracownik do spraw wizerunku firmy myje ogromną szybę za pomocą szczoty na długim kiju, gdyż szkło ustawicznie jest zachlapane wskutek działalności innych jeszcze rzeźników z elektrycznymi piłami, którzy rozrzynają uwieszone zwierzęta na dwoje i wygarniają im podroby wprost do stalowych wanien.
W głębi widać jak inni pracownicy w długich czarnych rękawicach z gumy siedząc lub stojąc przy wolno sunących taśmach, władając z niebywałą wprawą różnorakimi nożami i brzeszczotami, odcinają ścięgna od nóg oddzielonych od tusz lub wypiłowują rdzenie z wyrąbanych kręgosłupów, a mózgi i oczy — ze łbów, i rzucają to wszystko celnie poza zewnętrzną stronę taśmy do wielkich metalowych skrzyń. Pomiędzy zwisającymi z ich brzegów tymi wnętrznościami widzę zalane ciemną czerwienią fragmenty zagadkowych napisów: „...ńszy pr.d...” i „Prom...”, zgaduję więc, że część produkcji ma być gdzieś ekspediowana, najpewniej promem do najbiedniejszych części świata. To szlachetne.
Jednak postacią centralną tej wykaflowanej sceny jest szacowny rzeźnik poruszający się w butach na wysokich koturnach, niczym w starogreckim teatrze. W obu rękach dzierży on wielkie elektrody, przypominające nieco ciężkie budowlane lutownice. Przechadza się niczym bosman po pokładzie, z lewa w prawo i z powrotem wzdłuż wyjść ze wszystkich pięciu stalowych ścieżek, gdzie oczekują go doprowadzone tu świnie i od czasu do czasu pociąga wlokące się za nim po podłodze grube kable. Człowiek ten jest podobno pogardliwie nazywany Sędzią, ponieważ jak się potem dowiedziałem, przez analogię do boksów na torze wyścigowym wydaje mu się, że jest na zawodach i podobno jeszcze ma habilitację z historii prawa karnego. Tak czy owak pan ów z należytą powagą, którą, obok wyższego wykształcenia, można wyczytać z jego dobrze odżywionej, brodatej twarzy, przystawia stalowe końcówki do czekających zwierząt, wybierając najczęściej kark i ucho, ostatecznie ryj, po czym operuje kolorowymi wyłącznikami w trzymanych przez siebie rękojeściach.
Po czym każdorazowo zdaje się bezgłośnie mówić sam do siebie: „Proszę!”.
Panu Sędziemu towarzyszy krok w krok, niczym adiutant, młody, ale już świetnie zapowiadający się pracownik-asystent, który sumiennie podchodzi do każdej potraktowanej elektrycznością sztuki i przykłada do niej lekarskie słuchawki. Po chwili skupienia, podczas którego patrzy gdzieś hen w dal, wykonuje głową gest potakiwania, czego powagi dopełnia jeszcze jego naukowe spojrzenie ukryte za okularami, i ta osobliwa para przemieszcza się dalej. Po każdym udanym takim zabiegu publiczność bije brawa. Rzędy ławek specjalnie ustawione przed szybą po licznych prośbach kierowanych do Gnáta gromadzą bowiem rzesze ciekawych, zwłaszcza zaś w weekendy. Prócz ich okrzyków jednak panuje tu, po mojej stronie, całkowita cisza, gdyż szyba skutecznie tłumi wszelkie hałasy.
— Niektóre spektakle wygrywają z łatwością z sobotnio-niedzielną telewizją — tłumaczy mi zagadnięty pracownik działu. — Przykładowo jutro w samo południe zapraszamy na ubój kopytnych z naszej wielkiej stajni, połączony z promocją kabanosów. Wtedy zobaczy pan prawdziwe tłumy — nie wierzę, że ludziska przychodzą do nas w takie niedziele dla samych kabanosów. Mówimy na to, tu w robocie, western. Przy koniach to tamten gość się autentycznie rozkręca. Bardziej popularne jest tylko tuczenie gęsi na wątróbkę, raz nam nawet pękła szyba, tak się ludziska pchali!
— Czy nie obawiacie się, — wychodzę z pytaniem natury bardziej ogólnej — że wasze działania marketingowe spotkają się z krytyką środowisk radykalno-konserwatywnych?
— Ja bym tego tak nie nazwał. Ja bym to nazwał raczej całościową i rzetelną informacją handlową niż reklamą. Taką, która nie pozostawia człowieka już z żadnymi pytaniami. Latem na naszym trawniku przed sklepem czasami prowadzimy też, proszę pana, krycie. Jest to krycie jak najbardziej jawne! — tu mój rozmówca pozwolił sobie na uśmiech. — I proszę sobie wyobrazić, że ci radykalno-konserwatywni fachowcy od, proszę pana, pieprzenia, których znamy z radia, telewizji i gazet, też przychodzą popatrzeć, a niektórzy potem nawet idą na zakupy. Mówię, mogą nie jadać mięcha, ale na parkingowe krycie zaglądają zawsze.
— Na parkingu... — powtarzam niepewnie, jak echo, przypominając sobie poranne zdarzenie na trawniku. — Nieprawdopodobne! Myślałem, że... krowy uwiązane koło waszego parkingu to co najwyżej reklama.
— Przede wszystkim! Reklama, a jakże, reklama że hej! A jeszcze, to taka jedna krowa okryta pledem miała na dniach reklamować cielęcinę, ale, skubana, nam padła. Tydzień temu. A ostrzegaliśmy, żeby nie karmić. Weterynarz mówił, że będzie pięknie reklamowała i nawet obliczył kiedy. Ludzie obiecywali przychodzić całymi rodzinami... ech, szkoda gadać, tak nam było żal. A co do krycia, to niech pan mi powie: jadłby pan mięcho, na którego opakowaniu jest napisane in viadro?
— No co też pan, fuj! — łapię się na własnej żywiołowej reakcji na takie obrzydliwe, zaiste antynaturalistyczne skojarzenia.
— A widzi pan. No więc u nas jesteśmy po prostu jawni — mówi ekspedient kładąc akcent na słowa „po prostu”. — Można zobaczyć i to, i owo, a nawet jeszcze więcej. Na przykład, że każda tusza jest badana przez lekarza.
— A tak, widziałem, na własne oczy przez szybę. — i z tym stwierdzeniem na ustach odchodzę, po raz kolejny dogłębnie przekonany. Logika to jedno. Pomysł — drugie. Ale zasada jawności to jak gdyby jądro, istota handlu. Przynajmniej u Gnáta.
— Szybę daliśmy ze względu na dzieciarnię, bo Sędzia czasem klnie! — słyszę ostatnie słowa pośród co chwilę wybuchającej wrzawy pisków i oklasków.